Z aktorem Wiesławem Gołasem rozmawia ks. Andrzej Chibowski
Zanim porozmawiamy o Pana drodze aktorskiej, chciałbym zapytać o lata dziecięce i dom rodzinny. Gdzie i w jakiej rodzi- nie Pan się wychowywał i jak ten czas wpłynął na Pańskie usposobienie, zainteresowania?
Urodziłem się w rodzinie wojskowej w Kielcach w 1930 r. Sam się dziwię, że jeszcze żyję na tym świecie. Jestem szczęściarzem i za to dziękuję Panu Bogu. Mój ojciec Teofil, już jako 17-letni Legionista bił się w wojnie polsko-sowieckiej 1920 r. Lata beztroskiego dzieciństwa, pełne miłości i zabaw, przeżywaliśmy razem z siostrą Basią i rodzicami na Mahometańskiej 3, w pobliżu koszar, gdzie tata służył. Moi rodzice prowadzili otwarty dom. Byliśmy taką „Gołasowską sielanką”. Nazywaliśmy siebie „czwórką hultajską”, zawsze weseli i żartujący. Kiedy jednak było trzeba, to panowała w domu wojskowa dyscyplina.
Mózgiem i głową rodziny była mama Jadwiga. Ona wszystkim w domu kierowała i to z jej inspiracji, my dzieci uczyliśmy się wielu przydatnych w przyszłym życiu umiejętności. Tata był bardzo muzykalny. Miał świetny głos i grał na gitarze, harmonii i skrzypcach. Nie wiem, kiedy ja sam odkryłem sobie talenty „zabawiacza”. Często demonstrowałem gościom np. taniec brzucha i wtedy słaniali się ze śmiechu.
A jak wyglądało wtedy życie szkolne?
W szkole podstawowej, która była blisko domu, nie należałem do prymusów. Nie bardzo chciałem się uczyć. Nie lubiłem np. mate-matyki. Miałem za to bujną wyobraźnię. Kiedy nauczyciel wzywał mnie do tablicy, jako najlepszy w dowcipach szkolnych, udawałem omdlałego. Nie należałem też do najspokojniejszych w klasie. Były bójki z kolegami, za które dostawałem od ojca pasem. Lubiłem natomiast na szkolnych akademiach deklamować wiersze. Słuchałem pięknych śpiewów w kaplicy prawosławnej, do której się często zakradałem. Byłem bardzo sprawny fizycznie i lubiłem gimnastykę. Po wojnie chodziłem do gimnazjum i równocześnie do szkoły muzycznej, gdzie za namową mamy studiowałem śpiew klasyczny i naukę na instrumentach. Po latach okazało się, że zdolności i umiejętności odziedziczone po rodzicach i rozwijane w dzieciństwie bardzo przydały się w przyszłej profesji aktorskiej.
W tym roku przeżywamy 75. rocznicę zakończenia II Wojny Światowej. Pan i Pańska rodzina zostaliście bardzo przez wojnę doświadczeni. Tata był wojskowym i najprawdopodobniej zginął w obozie na Majdanku. Cudem udało się uratować z rąk Niemców, Pana siostrę Basię. Czy coś z tych traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa Pan jeszcze pamięta?
Tak, to prawda. Dla naszej rodziny wojna była okrutnym doświadczeniem. Ojciec już we wrześniu został zmobilizowany do wojska. Przypominam sobie, jak żegnając się z mamą i Basią powiedział d mnie, 9-letniego wówczas chłop-ca: „Pamiętaj, zostawiam Ci matkę i siostrę”. Od tamtej pory zawsze nosiłem w sobie to uczucie, że jestem odpowiedzialny za rodzinę. Zostało mi to do teraz. Przekazał nam wtedy karabin sportowy i szablę, żebyśmy się mieli czym bronić. Szablę mam do dzisiaj. Jest to dla mnie najcenniejsza relikwia po ojcu, którą przez wiele lat skrzętnie ukrywałem zakopaną w ogrodzie. Po klęsce wrześniowej tata dostał się do niewoli, skąd uciekł. Wyskoczył z transportu wiozącego żołnierzy do oflagu. Wyczerpany przybył do domu, aby nas zobaczyć. Był w partyzantce, a potem w konspiracji. Ponownie aresztowany ostatecznie trafił do obozu w Majdanku i słuch po nim zaginął. Niektórzy mówili, że został zabity w czasie próby ucieczki. My mieliśmy jednak na- dzieję, że żyje. Mama sprzedała wszyscy cenne rodzinne pamiątki, a pieniądze i biżuterię oddała jakiejś kobiecie, która obiecała, że wykupi ojca z obozu. Niestety zniknęła. Pozostał tylko rząd orderów wojskowych i straszny ból po stracie ojca.
A co się stało z Pana siostrą Basią?
Siostra cudem uratowała się przed wywiezieniem do obozu. Zgarnęli ją Niemcy, wtedy 14-letnią dziewczynę, kiedy razem ze mną wracała ze wsi, do której chodziliśmy, aby od znajomych kupić coś do jedzenia. Pamiętam, że nigdy tak gorąco nie modliłem się do Matki Bożej, jak wtedy, gdy prosiłem o uratowanie siostry. Stał się cud. Dzięki pomocy Niemca, u którego mama pracowała, w ostatniej dosłownie chwili, udało się ją wydostać z transportu, który odjeżdżał już do obozu. Basia była bardzo zdolną dziewczyną. Mogła zrobić karierę naukową. Kiedy nie było po wojnie pieniędzy, moja siostra zrezygnowała nawet ze studiów biologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim i zaczęła pracę po to, abym ja mógł studiować w szkole teatralnej. Myślę, że w ten sposób dziękowała mi za swoje cudowne ocalenie. Przeżyłem jako dziecko wiele. Cała złowroga przeszłość stoi mi jeszcze przed oczami. Tak naprawdę nigdy się od wewnętrznej bojaźni i strachu, nie uwolniłem, chociaż grane prze- ze mnie role świadczyć mogły o czymś innym.
Nie wszyscy widzowie i czytelnicy wiedzą, że Pan jako młody chłopak w czasie wojny należał do Szarych Szeregów.
Tak, ja i wielu moich kolegów szkolnych należało w czasie wojny do Szarych Szeregów. Była to kontynuacja harcerskich tradycji naszej szkoły. Miałem wtedy 13 lat i uczestniczyłem w akcjach „małego sabotażu”. Nosiłem bibułę, meldunki i wykradałem Niemcom broń. Należałem do najsprytniejszych chłopców, stąd nadano mi pseudonim „Wilk”. Udawało mi się wychodzić z opresji bez wielkiego szwanku. Do czasu. Byłem tymi drobnymi sukcesami tak rozzuchwalony, że kiedyś widząc na jednej z niemieckich ciężarówek pancerfausta – postanowiłem go Niemcom zwinąć. Zadanie było karkołomne. Była to przecież potężna broń, z której strzelano do czołgów. Koledzy ostrzegali, a ja nie potrafiłem oprzeć się okazji i niestety wpadłem. Okazało się, że Niemcy obserwowali samochód. Znalazłem się w więzieniu w tej samej celi, w której wcześniej siedział mój ojciec.
Jak się Pan o tym dowiedział?
Mama wspominała, że przygotowując paczki żywnościowe dla mnie do więzienia, które nigdy z resztą do mnie nie dotarły, wypisywała ten sam numer celi, na który wcześniej wysyłała rzeczy ojcu. Sam zresztą na ścianie swojej celi znalazłem wydrapane nazwisko ojca. W celi razem ze mną siedzieli żołnierze i zwykli kryminaliści. Byłem tam najmłodszy. Torturowano mnie. Pamiętam, że gestapowiec zbił mnie nahajem tak mocno, że z bólu zrobiłem pod siebie i nie mogłem o własnych siłach wrócić do celi. Całe plecy i tyłek miałem fioletowe i pocięte. Pamiętam, że leżąc z głową przy kiblu w samym rogu celi często modliłem się, żeby jeszcze raz, choćby na krótką chwilę wrócić na Mahometańską i spojrzeć na nasz rodzinny dom. Mimo, że dostawałem w więzieniu potężne lanie, to nie wydałem nikogo z moich kolegów i dowódców. Zaskarbiłem tym szacunek nawet u kryminalistów w celi i odtąd, kiedy modliłem się nie przeszkadzali mi, a nawet przestawali wtedy rozmawiać.
Kiedy zbliżał się front, Niemcy niespodziewanie nas zwolnili. Uznałem to za kolejny cud i udałem się od razu do katedry, aby podziękować za ocalenie.
Nie zrealizował Pan marzeń mamy – nie został księdzem, ale aktorem. Z wielką estymą, już jako znany artysta sceny polskiej, wyrażał się Pan o swojej matce. Stąd też chyba często śpiewany przez Pana utwór Wojciecha Młynarskiego „Bo ja cały jestem z mamy”. Jaką rolę odegrała w Pana życiu mama?
Zachowam ją w pamięci na zawsze. Mam do swojej mamy wielkie nabożeństwo, prawie jak do Matki Bożej. Mama nauczyła mnie wszystkiego, co dobre. Karciła mnie za to, co było złe. Bo byłem bardzo niesfornym i żywym chłopcem. Często mówiła do mnie: „Oj synu, synu, co ty mówisz?”. Jak coś zbroiłem usłyszałem: „Oj synu, synu, co ty robisz?”. Jak działo się coś niepokojącego w okolicy, czy jakaś drobna bijatyka z chłopakami, to na pewno był tam Gołas. Od mamy dostawałem tylko słowne pouczenia, a od taty najczęściej lanie.
Co najbardziej fascynowało Pana w swojej mamie?
Była kobietą nietuzinkową. Kiedy już miałem swoją rodzinę, myślę, że była jedyną babcią na świecie, tak dobrze znającą się na futbolu. Ona wprowadziła mnie w arkana sztuki aktorskiej, posyłając na lekcje śpiewu i muzyki klasycznej, co w przyszłości poszerzyło bardzo moje horyzonty i możliwości aktorskie. Już jako nobliwa kobieta, cieszyła się z każdego mojego artystycznego sukcesu. Była ze mnie dumna. Nie opuściła żadnej okazji zobaczenia mnie w telewizji. Musiałem jej opowiadać o wszystkich nowych rolach. Cieszyła się, kiedy w radio puszczali piosenkę Młynarskiego „Bo ja cały jestem z mamy”. Mimo, że wymowa tej piosenki była nieco ironiczna, to dla niej największe znaczenie miał tytuł i refren: byłem „cały mamy”.
Panie Wiesławie jest Pan artystą wielowymiarowym. Pracował Pan zarówno w kabarecie, teatrze, jak i w filmie. Jak rozpoczęła się Pana przygoda z aktorstwem?
Myślę, że osobą, dzięki której rozpocząłem swoją przygodę z aktorstwem była mama. Ona dopingowała mnie do nauki w szkole muzycznej. Jeździłem z nią na różne konkursy wokalne, w których odnosiłem duże sukcesy. Nauczyciele dostrzegali we mnie wielki talent, ale przestrzegali, że po mutacji głosu może się wiele zmienić. Jeździłem także do Krakowa – rodzinnego miasta mojego taty, na różne przeglądy recytatorskie. Zbierałem bardzo dobre opinie swoich artystycznych, młodzieńczych występów od profesorów i ludzi, którzy się na tym znali. I tak stopniowo dojrzewałem do decyzji o aktorstwie.
Był Pan uczniem, a następnie kolegą wielu osobowości polskiej sceny, znanych profesorów, reżyserów i aktorów. Jaki oni mieli wpływ na przebieg Pana kariery? Co z ich osobowości i aktorstwa utkwiło Panu najbardziej w pamięci? Czy coś z ich warsztatu przejął Pan w swojej pracy?
Swoją przygodę z aktorstwem zacząłem już praktycznie w gimnazjum. Jako amator występowałem w kieleckim Teatrze im. Stefana Żeromskiego. Wtedy to Leon Schiller, znany reżyser teatralny namówił mnie, abym zdawał do szkoły aktorskiej w Warszawie. Powiedział, że tam jest taki profesor Zelwerowicz. I rzeczywiście po kilku latach przystąpiłem do egzaminu w Warszawie. Zdałem i wtedy też poznałem profesora Aleksandra Zelwerowicza. Bardzo mnie lubił. Byłem chyba jego pupilkiem. Mogę powiedzieć, że był promotorem mojego talentu. Nawet w dyplomie umieścił wpis i zdjęcie: „Stary aktor – młodemu aktorowi”. Zelwer nauczył mnie prawdy w aktorstwie i uczciwości wobec widza. Wspominam go jako cudownego człowieka i pedagoga, któremu wiele zawdzięczam. Kiedy byłem w szkole teatralnej i w domu się nie przelewało, profesor pożyczał mi nawet pieniądze na pociąg do rodzinnych Kielc. Był bardzo uporządkowany w swoich decyzjach. Zwrot długu musiał nastąpić nie tylko konkretnego dnia, ale i o wyznaczonej godzinie. Nigdy go nie zawiodłem. Wiedziałem, że czeka na mnie i muszę być punktualny. Ta cecha weszła w moją aktorską krew.
Wspominam również profesora Aleksandra Bardiniego. Bardzo mnie polubił. Kiedy chciał mnie do czegoś przekonać, zaczynał:
„To ja Wiesiu, stary Żyd”. Pamiętam, że przyszedłem się go poradzić, ponieważ miałem grać jednocześnie w teatrze i w filmie. Odpowiedział mi: „Ja, jako stary Żyd, radzę Ci, weź rolę w filmie, bo rola w teatrze szybko zniknie, a w filmie będą Cię oglądały pokolenia”. Profesor Bardini wyczuwał doskonale mnie jako aktora. Opowiadając o współpracy reżysera z aktorem, w jednym z wywiadów, powiedział: „Jeśli chodzi o Gołasa, to miałbym jedną wskazówkę dla reżysera – nie przeszkadzać”. Bardzo się ucieszyłem, kiedy to przeczytałem.
Był Pan gwiazdą kabaretów: „Koń”, „Starszych Panów”, „Dudek”. Jak Pan znalazł się na scenie kabaretowej? Dlaczego właśnie ten rodzaj pracy aktorskiej? Jakie to było doświadczenie dla początkującego aktora, który spotyka się z największymi mistrzami polskiej rozrywki i satyry.
Dokładnie nie pamiętam, w jakich okolicznościach znalazłem się w kabarecie. Z pewnością zaprosił mnie któryś z moich kolegów wiedząc, że potrafię wykonywać różne śmieszne rzeczy. Na początku było to nowe i trudne doświadczenie. Trzeba było stanąć „oko w oko” z publicznością. Wszystko zaczęło się od tzw. szkolnych etiud, które jako jeszcze studenci przedstawialiśmy swoim profesorom. Pierwszy skład kabaretu „Koń” tworzyli moi koledzy z roku: Miecio Czechowicz, Zdzisław Leśniak, Zbyszek Bogdański czy też grający na fortepianie Franek Pieczka. Sami pisaliśmy teksty i melodie. Mówiono o nas: „dzieło zawodowych artystów, którzy bawią własnym kosztem i bez dewiz” tzn. importowanych pomysłów. Mimo tego satyra nasza była cięta i dosadna i sami bardzo dziwiliśmy się, że pozwolono nam występować w czasach Gomułki. Jeszcze do dzisiaj pamiętam świetny skecz o pochodzie majowym.
Potem był kabaret „Starszych Panów” i cudowne doświadczenie pracy z Ireną Kwiatkowską, Kaliną Jędrusik, Barbarą Krafftówną, Jeremim Przyborą, Jerzym Wasowskim czy Wiesławem Michnikowskim. „Starsi Panowie” to kabaret finezyjnego i poetyckiego stylu. Elegancja w języku i ubiorze czym świadomie zmieniali całą polityczną nadętość telewizji. Był to kabaret wyjątkowy, chociaż satyra w nim była subtelna, to przyciągała nie tylko intelektualistów.
A jak było w kabarecie „Dudek”?
W „Dudku” spotkała się znów cała nasza stara gwardia. Był jeszcze niezapomniany Jan Kobuszewski, no i oczywiście Edward Dziewoński. Panowała w nim rodzinna atmosfera. Byliśmy doskonale zgraną grupą ludzi. Spory, jakie towarzyszyły pracy w „Dudku” miały jedynie charakter zawodowy. Przez ponad 10 lat przychodziliśmy do „Dudka”, mimo całego dnia potwornej pracy i zmęczenia. Aby się utrzymać, wszyscy pracowaliśmy od piątej rano do trzeciej w nocy. Próby w teatrze i w telewizji, następnie spektakl, kabaret, a po nim niejednokrotnie jeszcze jakieś telewizyjne albo radiowe nagranie. Wszystkim kierował „Duduś” – Edward Dziewoński, świetny organizator i cudowny kolega. Pamiętam też Bogumiła Kobielę, genialnego komika oraz Jana Kobuszewskiego, mego serdecznego przyjaciela. Z „Dudkiem” wiele podróżowaliśmy. Byliśmy wielokrotnie w Stanach i Kanadzie. Niezapomniane rejsy Batorym. Serdeczne przyjęcia przez Polonię. Amerykańskie hotele, w których oglądaliśmy kreskówki z Kaczorem Donaldem – wszystko to przechowuję w pamięci. To był cudowny czas. Dziękuję Bogu, że występowałem w trzech wspaniałych kultowych kabaretach.
Z pracą w kabarecie kojarzone są Pana piosenki, które w polskiej siermiężnej rzeczywistości uznawane były wręcz za ogólnonarodowe hity np. „W Polskę idziemy?” Jak były one odbierane wtedy przez publiczność?
Z piosenką „W Polskę idziemy” miałem dużo ciekawych przeżyć. Pamiętam takie zdarzenie na ulicy, jak pijany przechodzień zaczepił mnie i zapytał: „Panie Wiesiu, w Polskę idziemyyyyyy!”. Była to piosenka pijanych. Była łatwa, a przez to bardzo popularna. Zjeździłem z nią całą Polskę i jeszcze śpiewałem ją za granicą dla Polonii. Napisał ją niezapomniany Wojtek Młynarski, a muzykę Jerzy Wasowski.
Publiczność przyjmowała kabaretowe piosenki cudownie. Właściwie odczytywała satyrę. Stawały się one nawet przebojami, które masowo śpiewano.
W biografii Pana czytamy: „Potrzebie żartu nie potrafi się oprzeć”. Jako aktor posiada Pan niebywałą umiejętność uchwycenia osobowości człowieka kilkoma gestami. Potrafi Pan w granych przez siebie rolach trafnie malować ludzkie słabości i charakterystyczne sposoby zachowania. Skąd takie umiejętności?
Nie wiem skąd ten dar otrzymałem, pewnie z Nieba. Zawsze lubiłem obserwować ludzi. Szedłem ulicą za pijanym i patrzyłem jak się chwieje i przewraca. Podpatrywałem, jak ludzie się w takim stanie zachowują. Taki już był ze mnie wariatuńcio. To zaowocowało w mojej pracy aktorskiej. Moja niesforność, zdolności wrodzone i studia. Wszystko to ukształtowało moją aktorską osobowość.
Wielu Pańskich kolegów wyznaje tak: „W aktorstwie Wieśka nie ma praktycznie słabych punktów. Może zagrać wszystko”. Niezapomniane sceny, piosenki kabaretowe, role teatralne i filmowe. Którą z ról teatralnych zagranych przez siebie najbardziej Pan ceni i pamięta?
Moją ulubioną rolą, którą zagrałem wielokrotnie jest postać Papkina z „Zemsty” Fredry. Uwielbiam tę postać. Grałem ją u różnych reżyserów – m.in. u Gustawa Holoubka czy też Kazimierza Dejmka. Każdy aktor w rzeczywistości jest Papkinem, przecież rozśmiesza, zakocha się, rozpłacze się ze strachu przed śmiercią. Będzie knuł, wojował. Ta rola jest tak bogata, że można ją grać na wiele sposobów i na różnych etapach życia. W tej roli realizuje się cały warsztat aktorski.
Zagrał Pan w wielu filmach, jaką rolę filmową, w którą Pan się wcielił ceni Pan najbardziej?
Najbardziej zadowolony jestem z filmu „Ogniomistrz Kaleń”. Kiedy przeczytałem scenariusz, to zafascynował mnie dramatyzm postaci, którą mam zagrać. Uświadomiłem sobie, że bohater przechodzi pewną ewolucję. Z wesołka robi się postacią dramatyczną. Dlatego też wziąłem tę rolę. Jest ona mi bliska również i z tego względu, że wszystko w tym filmie zagrałem osobiście, bez żadnych dublerów. Była to bardzo wymagająca i wyczerpująca rola. Chciałem ją zagrać, bo byłem do niej osobiście przekonany. Również któryś z reżyserów sugerował mi: „Wiesiek – ty nagrałeś się tyle tych śmiesznych ról, że musisz zagrać coś innego. Czas przejść do ról dramatycznych” – i tak też zrobiłem.
Pamiętam Panie Wiesławie, swój dom rodzinny. W naszej miejscowości byliśmy jedną z pierwszych rodzin, która posiadała telewizor. Kiedy emitowano serial „Czterej pancerni i pies” do domu nie można było wejść. Dzieci wszystkich sąsiadów z ulicy, cała nasza rodzina – wszyscy oglądaliśmy ten film. Muszę wy- znać, że Pan ma pewną zasługę w mojej edukacji muzycznej. Gdy zobaczyłem w telewizji jak Pan gra na akordeonie, to zapisałem się na ten instrument do ogniska muzycznego.
No proszę, a ja w ogóle nie miałem pojęcia o grze na akordeonie. W tej scenie filmowej mój akordeon był wygłuszony. Naprzeciwko mnie siedział autentyczny harmonista, który grał. Ja go naśladowałem, wykonując ruchy palcami i miechem instrumentu. Jak on do góry, to i ja rękoma do góry, jak on do dołu, to i ja do dołu. Wyglądało jakbym świetnie grał na akordeonie. Wszyscy się nabierali, nawet ksiądz.
A jak było z tym serialowym Szarikiem?
Z tym psem było tak, że trenerzy nie pozwalali aktorom, aby do niego podchodzić. Ja go odważnie pogłaskałem. Dla wszystkich na planie było dziwne, że pies zaprzyjaźnił się tylko ze mną. Nigdy na mnie nie warknął. Pies doskonale wyczuwa czy ktoś go lubi. Ja bardzo lubię zwierzęta. W naszym domu w Kielcach mieliśmy ich dużo. Był pies, kot, a nawet kawka Kasia, która siadała mi na ramieniu, a potem odprowadzała do szkoły. Wtedy wydawałem komendę „Kasiu wracaj do domu”. Zazdrosne wrony niestety zadziobały moją kawkę. Okrutne są prawa świata zwierząt, ale nasze ludzkie często niestety nie lepsze.
Widzowie chcą często zaszufladkować aktora. Czy uważa się Pan, za komika, aktora teatralnego, filmowego czy za artystę, który śpiewa kabaretowe piosenki?
Najlepiej występuje się na scenie na żywo przed publicznością. Teatr jest podstawą zawodową. Tam nie ma udawania. W teatrze trzeba być sobą. Wychodzi aktor na scenę i musi tak przekonywująco zagrać, aby przekonać widzów do swojej postaci.
Tego dnia, kiedy umarła mi mama, miałem jeszcze wieczorem spektakl komediowy. Bilety już były sprzedane. Wszyscy zastanawiali się czy wytrzymam, bo przecież przed południem pochowałem mamę. Było to dla mnie dosyć trudne. Sam nie wiedziałem jak to wyjdzie. W końcu zagrałem tę rolę. Dla aktora teatr jest czymś najprawdziwszym, gdzie weryfikuje się jego cały aktorski kunszt, nawet w sytuacjach trudnych i niespodziewanych.
Przeżył Pan 90 lat. Nie wchodząc w niuanse polityczne, chciałbym zapytać jak Pan patrzy na obecną rzeczywistość?
Ze względu na epidemię koronawirusa nie można się odwiedzać. Rozmawiam ze swoimi przyjaciółmi tylko przez telefon. Jednak w świecie dzieje się wiele zła. Kiedyś przeżywaliśmy wojny konwencjonalne, spotykały się armie. A teraz od tragedii mogą nas dzielić dosłownie minuty. Nie daj Boże, aby jakiś nieodpowiedzialny przywódca mógł spowodować katastrofę dla świata. O tym się nie mówi, ale tego ludzkość się obawia.
Od każdego z nas zależy w jakimś stopniu to, czy w świecie będzie pokój. Warto, więc w życiu być przyzwoitym.
Dziękuję za rozmowę.
Ksiądz dr Andrzej Chibowski,
były duszpasterz środowisk twórczych i sportu w Diecezji Warszawsko-Praskiej.