Z Zygmuntem Kuklą, muzykiem, dyrygentem, aranżerem, kompozytorem, kierownikiem muzycznym wielu festiwali, założycielem orkiestry Kukla Band, z którą koncertuje m.in. na festiwalach w Opolu i Sopocie rozmawia ks. Andrzej Chibowski.

Panie Zygmuncie, czuję się bardzo zaszczycony, że z okazji Światowego Roku Rodziny, ogłoszonego przez papieża Franciszka, jako autor scenariusza telewizyjnego koncertu o rodzinie, będę mógł współpracować z wielką osobowością polskiej sceny rozrywkowej, znakomitym dyrygentem, aranżerem, kompozytorem i od wielu lat jednym z najbardziej rozpoznawalnych muzyków szerokiemu gronu publiczności.
To ja czuję się zaszczycony, że zostałem zaproszony do takiego projektu. W swoim życiu zrealizowałem wiele telewizyjnych koncertów, ale nie jest codziennością przygotowywanie takiego szczególnego wydarzenia artystycznego. Praca nad nim jest dla mnie pewnego rodzaju świętem.
W projekcie tym znajduje się piosenka pt.: „Rozmowa z synem”. Słyszymy w niej słowa:
„Jest takie miejsce, gdzie jesteś u siebie
Wiadomo – rodzina, dom…
Jest takie miejsce i chroń je jak świętość,
A kiedyś zrozumiesz to”
Jak Pan wspomina swoich rodziców?
Zacznę może od mamy. Jej rodzina pochodziła ze Lwowa. Jej ojciec, a mój dziadek zginął w kampanii wrześniowej. Niestety nie wiadomo, gdzie został pochowany. Po wojennej tułaczce moja mama znalazła się w Krakowie. Tam zamieszkała w jednym pokoju kwaterunkowego mieszkania wraz ze swoją mamą i siostrą, mając za współlokatorów jeszcze dwie rodziny. Mama była muzycznie uzdolniona i rozpoczęła studia na Akademii Muzycznej w klasie wiolonczeli. Ukochała bardzo to miasto. Jednak ze względu na trudności lokalowe i brak jakichkolwiek perspektyw na otrzymanie mieszkania, przeniosła się do Rzeszowa, gdzie jako wiolonczelistka podjęła pracę w Filharmonii. To właśnie tam poznała swojego męża – mego tatę – również wiolonczelistę, górala z Nowego Targu.
A jak wyglądało Pana dzieciństwo i rodzinny dom?
Ja urodziłem się i wychowałem w Rzeszowie. Nie mogę jednak powiedzieć, że to moje rodzinne miasto. Nie mieliśmy tutaj żadnej bliższej ani dalszej rodziny. Nie mogąc odwiedzać swoich krewnych, czułem brak rodzinnej stabilności. Wszystkie święta spędzałem w Rzeszowie z mamą, moim bratem, babcią i jej siostrą. Tata z kolei na każde święta wyjeżdżał do swoich rodziców. Chyba tylko raz spędziliśmy wspólnie Wigilię.
Muszę powiedzieć, że moje dzieciństwo było fantastyczne. Zawdzięczam to głównie swoim rodzicom. To oni sprawili, że jestem dzisiaj szczęśliwym człowiekiem, jakoś tam poukładanym, mającym zdrowy dystans do siebie.
Wspominając swój rodzinny dom, muszę znowu przywołać swoją matkę. Nie była ona taką typową mamą. Nigdy nie widziałem jej płaczącej lub wzruszającej się. Niespecjalnie też mnie przytulała. Mądrość jej polegała na tym, że nigdy nie powiedziała mi, co mam robić, ale dawała swoim życiem świadectwo, jak powinienem się zachowywać. Nasz rodzinny dom odznaczał się wielkim etosem pracy, począwszy od mojej babci nauczycielki, skończywszy na rodzicach, którzy grając w filharmonii, byli jednocześnie pedagogami w szkołach muzycznych.
Kiedy ćwiczyłem w domu na pianinie i grałem trochę nierówno, wtedy w mojej mamie odzywała się natura nauczycielki. Wchodziła do pokoju i delikatnie zwracała mi na to uwagę. Od dziecka wychowywałem się w Filharmonii. Na próbach orkiestry, w której grali rodzice, spędzałem całe dnie. W piątki odbywały się koncerty muzyki klasycznej, które wspólnie z rodzicami omawialiśmy w sobotę. Nasz dom przesiąknięty był muzyczną atmosferą do tego stopnia, że potem dziwiłem się, iż w innych domach nie rozmawia się o muzyce.
Pana brat również uczęszczał do szkoły muzycznej.
Tak, ukończył szkołę muzyczną I stopnia w klasie perkusji. Nie kontynuował dalszej nauki, gdyż miał wielkie problemy z opanowaniem tremy podczas gry. Często w czasie weekendów siadałem z bratem do wspólnego muzykowania. Ja na pianinie, on na perkusji. Huk roznosił się po całym bloku. Było to niezwykle uciążliwe dla naszych sąsiadów. Co musiała wtedy czuć rodzina z dzieckiem, mieszkająca nad nami, to tylko jeden Pan Bóg wie. Proszę sobie wyobrazić, że ten sąsiad z góry tylko raz do nas przyszedł i zwrócił uwagę, że „to jest nie do wytrzymania”. Później po wielu latach powiedział do moich rodziców, że to dzięki niemu syn odniósł taki wielki sukces muzyczny, bo on był tak bardzo koncyliacyjny i nie robił awantur.

Pana rodzice byli zawodowymi muzykami. Jaką rolę odegrali oni w rozwoju Pana zainteresowań muzycznych i profesjonalnej edukacji w tym kierunku? Czy to oni zainspirowali Pana do uprawiania tego pięknego, ale i niezmiernie wyczerpującego zawodu?
Tak, to prawda. Rodzice zarazili mnie muzyką. Nic jednak w tym kierunku nie robili na siłę. Na pianinie, które było w domu zacząłem grać już jako małe dziecko. Nie było to dla mnie trudne i sprawiało wielką przyjemność. Może gdyby to były skrzypce, byłoby gorzej. Nigdy też rodzice nie twierdzili, że muszę kształcić się muzycznie. Sam chciałem dalej uczyć się muzyki. Stąd moje dalsze studia w tym kierunku były czymś zupełnie naturalnym.
Już jako uczeń liceum muzycznego w klasie przedmaturalnej założył Pan swój pierwszy band, który nagrywał nawet dla studia Polskiego Radia w Rzeszowie. Dla wielu fachowców ten fakt był wielkim zaskoczeniem. Na polecenie dyrektora liceum musiał Pan jednak swój zespół rozwiązać, gdyż w głowach ówczesnych nauczycieli nie mieściło się, że uczeń może mieć własną orkiestrę.
Tak, w liceum założyłem szkolną orkiestrę i bardzo przeżyłem fakt jej rozwiązania. Nie było nauczyciela, który mógłby formalnie nami się opiekować. Dyrekcja przydzieliła mi takiego pana, który siedział na naszej próbie chyba tylko po to, aby nas pilnować, żebyśmy może nie pili wódki. Podczas jednej z prób, ten facet mówi do mnie: „Słuchaj, jeżeli Ty myślisz, że ja tu jestem tylko od wkręcania żarówek, to się grubo mylisz. Ja jestem muzykiem i chcę podszkolić tę waszą grupę”. A ja mu wtedy odpowiedziałem: „Chyba się Panu coś pomyliło, to ja jestem dyrygentem, a nie Pan. To jest moja orkiestra”. Nie był on jakimś autorytetem muzycznym – jak potem niektórzy moi profesorowie na studiach – dlatego postawiłem się temu gościowi. Nie chodziło mi wcale o to, że ja tu jestem najmądrzejszy na świecie. Ja tylko chciałem się uczyć na własnych błędach. Okazało się, że ten gość poszedł do dyrektora na skargę. Dyrektor kategorycznie stwierdził, że moja orkiestra nie może istnieć. Pamiętam, że mieliśmy już wtedy zaplanowany koncert w ramach studenckiej akcji. Były nawet rozwieszone plakaty. Dyrektor był nieugięty i podtrzymał swoją decyzję. Było to tym bardziej dziwne, że przecież byliśmy uczniami liceum muzycznego, a nie jakiegoś „jajczarskiego” technikum. Takie to były czasy po stanie wojennym, zamiast wspierać takie inicjatywy – to się je ukrócało.
Już w liceum odznaczał się Pan wielką kreatywnością zakładając swoją orkiestrę. Jakie marzenia i plany miała młodzież tego szczególnego okresu po stanie wojennym?
Orkiestra przeze mnie założona bardzo się podobała moim szkolnym kolegom i koleżankom. Nawet w liceum muzycznym było to czymś bardzo spektakularnym i oryginalnym i prawie wszyscy w szkole tej inicjatywie kibicowali. Miałem również swoją najbliższą kilkuosobową paczkę koleżeńską. Nie byliśmy na pewno typowymi chuliganami, ale w zachowaniu swoim na pewno trochę ekscentryczni. Nie byliśmy też zahukani przez komunę. W tym wszystkim co robiliśmy, staraliśmy się odnajdywać siebie i realizować swoje marzenia. Jeździliśmy z koncertami muzyki klasycznej do innych miast. Niektórzy z mojej paczki dotąd funkcjonują w profesjonalnej muzyce. Mój najbliższy kolega z liceum muzycznego Robert Gierlach został śpiewakiem operowym i nawet występował w La Scali. Trzeba było w tamtym czasie być chociaż trochę ponad normę, żeby coś ciekawego w życiu robić. Było o tyle trudniej, że wszelka aktywność ucznia w kierunku swojej artystycznej samodzielności, nie była mile widziana przez nauczycieli. Takie to były czasy.

Pierwsze dźwięki i melodie wygrywał Pan na domowym pianinie. Potem liceum muzyczne i szkoła muzyczna I stopnia w klasie fortepianu. Na początku była więc muzyka klasyczna. Był Pan nawet zdecydowany na studia pianistyczne w Krakowskiej Akademii Muzycznej. Co sprawiło, że zaczął Pan interesować się jeszcze innym gatunkiem muzyki i ostatecznie zdecydował się na studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach?
Już w liceum muzycznym zacząłem oglądać jakieś festiwale i słuchać amerykańskich jazzowych bandów. Zauroczyłem się samym brzmieniem tych orkiestr. To było coś innego niż dotąd słyszałem w filharmonii. Potem słuchałem płyt winylowych, które udawało mi się gdzieś zdobyć. Wtedy też pomyślałem, że to będzie mój dalszy kierunek kształcenia. Momentem przełomowym w moim artystycznym życiu był wyjazd na studia do Katowic. Pierwsze doświadczenia były niesamowite. Miałem wrażenie, jak gdybym przyjechał do jakiegoś innego kraju. Tu dopiero zobaczyłem i poczułem inny świat. Profesjonalna szkoła, wspaniali profesorowie i kuźnia talentów. Był to koniec lat 80. i w Polsce jeszcze głęboka komuna.
Wtedy też powstaje Pana studencki band?
Na uczelni mieliśmy zajęcia z prowadzenia big bandu. Studiowałem też aranżację i kompozycję. Wydawało mi się więc czymś naturalnym, że skoro w liceum miałem swoją orkiestrę, to tym bardziej powinienem ją założyć na studiach. Skład nowej orkiestry ukształtował się już po pierwszym roku. W większości byli to moi koledzy z akademika. Ja byłem wśród nich najmłodszy. Uważałem, że powinienem już pracować na własny rachunek, nie czekając na zakończenie studiów. Chciałem swoją nową orkiestrę pokazywać szerszej publiczności. W tej sprawie kontaktowałem się z wieloma osobami. Moje wysiłki przyniosły wreszcie efekty. Zadzwoniłem do znanego już wtedy w środowisku animatora kultury i managera Waltera Chełstowskiego, pracującego w telewizji. Spotkał się ze mną w Warszawie. Pamiętam jego słowa: „Słuchaj ty chcesz mieć orkiestrę? Przecież będziesz miał wtedy na głowie strasznie dużo ludzi. Po co będziesz brał na siebie problemy? Daj sobie spokój”. Coś go widocznie zaintrygowało w mojej osobie. Zaprosił mnie znów do Warszawy i dał mi listę dwudziestu osób, do których powinienem zadzwonić w tej sprawie. W końcu z tej listy zostało tylko jedno nazwisko. Był to Zbigniew Proszowski, redaktor z Telewizji Polskiej. Zadzwoniłem do niego, a on do mnie: „Proszę pana, to świetnie się składa, gdyż ja robię muzyczny program – taki turniej miast i potrzebuję orkiestry do Poznania i Sandomierza”. To niebywałe, że pierwszy duży koncert mego studenckiego bandu, był już koncertem telewizyjnym. Pamiętam, że wystąpili w nim, jako soliści – moja koleżanka ze studiów Ewa Uryga, Lora Szafran i Mietek Szcześniak.
Ja myślę, że to było opatrznościowe działanie Pana Boga. Podziwiał on Pana determinację w dążeniu do celu i myślał sobie, że ten Kukla to jeszcze zrobi niejeden wartościowy chrześcijański koncert.
Kiedy na to patrzę już z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że Pan Bóg być może i tak sobie wtedy pomyślał.

Orkiestra Kukla Band i jej dyrygent działa i zachwyca swoich fanów już wiele lat. Kilka znakomitych orkiestr w Polsce w tym czasie już się rozpadło. Co jest fenomenem trwania Pańskiej orkiestry? Co sprawia, że nie tylko jesteście obecni na polskiej scenie, osiągacie nawet europejskie sukcesy, a uznane gwiazdy polskiej estrady, zespoły oraz młodzi wokaliści poczytują sobie za sukces śpiewanie przy takim zespole? Jak to Pan robi, że Kukla Band już od tylu lat podoba się publiczności? Czy to tylko pracowitość, charyzma czy też coś więcej?
Odpowiem wydarzeniem, które miało miejsce może dziesięć lat temu. Robiliśmy wtedy w Mrągowie dla Polsatu Piknik Country. Moja orkiestra miała wtedy oklejone pulpity z napisem „Kukla Band”. Ja już wtedy z tą orkiestrą pracowałem około 20 lat. W czasie przerwy w koncercie przysiadł się do mnie pewien starszy facet i mówi: „Wiem pan co, ja obserwuję od dawna tę pańską orkiestrę. Znakomicie, że pan kultywuje tradycję swego ojca, bo przecież Kukla Band jest już od dawna znany”. On myślał, że ja jestem synem założyciela orkiestry.
Tymi słowami sprawił chyba Panu wiele satysfakcji?
Tak, to prawda. Ubawiło mnie to bardzo. Chciałbym jednak powiedzieć, że w prowadzeniu orkiestry trzeba mieć trochę dystansu do samego siebie. Najważniejsza jest jednak pracowitość i solidność w podejściu do swojej pracy. Ważne jest również podejście koncyliacyjne niezbędne w mądrym kierowaniu zespołem. W każdym projekcie muzycznym współpracujemy przecież z wieloma osobami z zewnątrz. Są to głównie artyści, reżyser, scenograf, ekipy techniczne obsługujące wydarzenia. Ażeby osiągnąć sukces wszyscy musimy nadawać na tych samych falach. Sama orkiestra, nawet jeżeli by była najlepsza muzycznie, nie wystarczy do tego. Musi być między nami dobra chemia. Orkiestra i jej szef – a w moim przypadku – w jednej osobie i dyrygent, muszą się nawzajem doskonale rozumieć, nie tylko w czasie koncertu, ale także w różnych innych życiowych sytuacjach.
Co zdaniem Pana jest najważniejsze w specyfice prowadzenia zespołu, który musi sprostać coraz to trudniejszym wymaganiom rynku?
To jest bardzo ważne pytanie. Są tu dwie istotne rzeczy. Z jednej strony podstawą przetrwania orkiestry jest konieczność posiadania swojego charakterystycznego stylu i brzmienia. Nie da się jednak aranżować i grać tak jak 30 lat temu. To jest oczywiście trudność, ale i wyzwanie dla artysty. Zmieniła się dzisiaj także technologia pracy w orkiestrze. Zanim zrobi się aranżacje na cały skład orkiestrowy, przygotowuje się najpierw tzw. „demówki”. Więcej uwagi przywiązuje się również do precyzyjnego rytmicznego grania. Każdy z muzyków ma swój odsłuch, a orkiestra gra z metronomem. Kiedyś, jak perkusista był dobry, to i orkiestra grała dobrze. Jak coś w rytmie się zachwiało, to już były problemy i nagle się okazywało, że orkiestra gra w innym tempie niż na próbie. Większość współczesnych muzyków odznacza się też wyższym poziomem techniki i czystości grania, co wpływa na lepsze brzmienie zespołu. Ażeby więc liczyć się na rynku muzycznym, być ciągle obecnym w świadomości odbiorców i mieć uznanie fachowców, trzeba te wszystkie elementy praktycznie opanować i stosować.
Panie Zygmuncie, jest Pan osobą mającą niecodzienne hobby. Mówi się o Panu „najlepszy kierowca autobusu wśród dyrygentów”. Oprócz wyczerpującej pracy aranżera, dyrygenta, kompozytora i rzeczoznawcy w Zaiksie, pracuje Pan jeszcze dodatkowo jako zawodowy kierowca w jednej z przewozowych firm. Robi to Pan profesjonalnie i ponoć nigdy nie miał Pan żadnej stłuczki. Wszystko to brzmi niecodziennie. Czy to prawda?
Tak, to prawda. To jest kwestia profesjonalizmu i poważnego podejścia do wszystkiego co się robi. Tak samo przecież nigdy podczas występów ze swoją orkiestrą nie miałem żadnej większej wpadki. Takiego podejścia do pracy nauczyłem się także od swojej mamy. Jeden z moich muzyków, który wcześniej akompaniował na fortepianie w klasie wiolonczeli mojej mamy wspomina, że nie było u niej słowa „jakoś”. Mówiła: „jak coś się robi, to trzeba robić to jak najlepiej”. Stąd było to dla mnie oczywiste, że jak już zacznę jeździć autobusem, to muszę być tak przygotowany i posiadać takie umiejętności, żeby nie było sytuacji, iż jeżdżąc z ludźmi nie potrafię jako kierowca wykonać jakiegoś manewru.

W dalszym ciągu zastanawiam się skąd u Pana taka miłość do autobusów?
Być może zrodziła się ona stąd, że moi rodzice nigdy nie mieli samochodu i na wspólne wakacje i weekendy jeździliśmy autobusem. Jako mały chłopak uważałem więc autobus za nasz rodzinny środek transportu. Bardzo lubiłem takie wyjazdy. Do tego stopnia miłość do tego pojazdu pozostała mi do dzisiaj, że kiedy widzę przejeżdżający autobus, to nie ma możliwości, żebym się za nim nie obejrzał. Być może to jakaś choroba, ale na pewno to jest pasja, która może zawładnąć całym człowiekiem i być wartościową odskocznią od codziennej pracy i obowiązków.
Przyzna Pan jednak, że ta Pańska oryginalna pasja ludzi bardzo intryguje. Oto popularny dyrygent, znakomity aranżer sceny rozrywkowej w Polsce, siada za kierownicą autobusu i w dodatku jest profesjonalnym kierowcą w firmie przewozowej.
Niektórzy dziwią się, że mam takie niecodzienne hobby. Uważają, że uprawiając tak prestiżowy zawód nie powinienem zniżać się do poziomu kierowcy. Pytają mnie często jak to jest możliwe. A ja w ogóle nad tym nie zastanawiałem się. To właśnie tam wśród kolegów spotkałem wielu sympatycznych, oddanych mi osób. Na scenie nie otrzymałem tyle przyjaźni i ciepłego słowa, co od moich kolegów „na bazie”.

Często wypowiadał się Pan, że to Pana oryginalne hobby bardzo dobrze oddziałuje na psychikę. Bardzo pomaga, kiedy jest Pan wyczerpany i przemęczony pisaniem aranżów i przygotowywaniem konkretnych projektów.
To prawda. Był nawet taki moment w moim życiu, że na kilka lat musiałem przerwać swoją przygodę muzyczną. Wielu w branży łapało się za głowę, dziwiąc się co ja robię. A ja faktycznie byłem już bardzo wypalony zawodowo. Mój system immunologiczny upominał się o swoje. Musiałem się zresetować. Wtedy zacząłem pracować tylko na etacie kierowcy autobusu. Z grupą kolegów-kierowców dolatywaliśmy samolotem do Paryża albo Rzymu. Tam wsiadałem za kierownicę oczekującego już autokaru. Brałem zagraniczną grupę na konkretną trasę, a po kilkunastu dniach wracałem do domu na krótki odpoczynek.
Czy Pana nieoczekiwana decyzja o odpoczynku od muzyki i wspomniany reset skutecznie Panu pomogły?
Uważam, że tak. Wszystko to było z pewnością potrzebne dla mojego organizmu i jakości dalszej pracy w zawodzie muzyka. Ten reset dał mi to, że po 3 latach umiałem z dystansu spojrzeć na swoją dotychczasową pracę muzyka i znaleźć czas na głębsze przemyślenia. Zrozumiałem, że nawet w ukochanej profesji trzeba dokonać pewnych zmian. Zacząłem więc trochę od początku. Zaangażowałem do orkiestry innych muzyków. Odzyskałem świeżość spojrzenia. Na nowo narodziła się chęć tworzenia i fascynacja muzyką. Taki stan trwa do dzisiaj.
Będąc kierowcą autokaru w firmie przewozowej przeżył Pan niezwykłe doświadczenie podczas piłkarskiego Euro 2012.
Realizując swoje hobby jeździłem najpierw na ćwierć etatu w komunikacji miejskiej. Miałem jednak wyższe aspiracje. Chciałem wozić zagranicznych turystów i jeździć po całym świecie. I to docenił szef mojej firmy przewozowej. Wygrała ona przetarg na usługę piłkarskiego Euro 2012 i tak nieoczekiwanie zostałem kierowcą autobusu, który podczas imprezy woził jedną z najlepszych drużyn w Europie i na świecie – piłkarską reprezentację Anglii. Myślę, że znajomość języka i futbolu angielskiego, również mi w tym pomogła.
Czy prowadzenie autokaru, w którym znajduje się czołowa drużyna świata z gwiazdami piłki nożnej na czele z Waynem Rooneyem, Stevenem Gerrardem, Frankiem Lampardem, Joe Hartem czy też Ashley Colem, Pana nie paraliżowało? Umówmy się, nie było to przecież dyrygowanie orkiestrą.
Ja byłem do tego przygotowany. Jak tylko zrobiłem prawo jazdy to zacząłem jeździć autobusem. Byłem więc doświadczonym kierowcą. Stąd też powierzone mi zadanie nie wywołało u mnie wielkiego stresu. Nie musiałem myśleć czy się wyrobię na zakręcie czy też wjadę do rowu. Nawyki w prowadzeniu autobusu, były dla mnie tak naturalne jak prowadzenie i dyrygowanie orkiestrą.
Siedząc za kierownicą obserwowałem tych zawodników. Wielka osobista kultura, spokój i opanowanie. Nawet przy wsiadaniu do autokaru widoczny był pewien stały rytuał w angielskiej ekipie.
Czy Anglicy wiedzieli, że kierowcą ich autokaru jest sławny polski dyrygent i aranżer?
Proszę sobie wyobrazić, że jak się to Euro zaczęło, to pierwszą gazetą, która o tym napisała był angielski „The Sun”. Wiedzieli z pewnością, ale nie dawali po sobie tego poznać.
Panie Zygmuncie, czy angielscy piłkarze mieli okazję usłyszeć Pana grę na fortepianie?
Tak, w dniu przerwy w mistrzostwach Anglicy pojechali na golfa pod Kraków. W klubie golfowym było pianino. Angielski bramkarz Joe Hart poprosił mnie, żebym coś zagrał. Zagrałem Chopina i od całej ekipy otrzymałem wielkie brawa.
Pan wtedy zażartował mówiąc, że Waszej firmie jest taki wymóg, że „wszyscy kierowcy muszą umieć zagrać dobrze przynajmniej jeden utwór Chopina”. Te słowa poszły w świat i niektórzy Pana koledzy mieli potem z tego powodu nie lada kłopoty.
To był niezły ubaw. Słyszałem potem w zajezdni od chłopaków: „Ee, dyrygent, choć no tu. Coś ty naopowiadał tym Anglikom. Kazali mi grać Chopina. Czy ty zwariowałeś?”. To było nie do odkręcenia. Niektórzy piloci wycieczek potraktowali to bardzo poważnie i moi koledzy musieli się tłumaczyć, dlaczego nie potrafią grać Chopina. Życie nie może być nudne. Trzeba mieć poczucie humoru w tym świecie pełnym napięć.
Panie Zygmuncie, bardzo cieszę się, że w naszym koncercie o rodzinie weźmie udział wielu znakomitych artystów. Mam nadzieję, że ten wspólny wysiłek zaowocuje na antenie Telewizji Polskiej interesującym widowiskiem ukazującym rodzinę jako podstawowe środowisko wychowawcze, w którym kształtuje się cały świat wartości w życiu człowieka. A co dla Pana w życiu jest najważniejsze?
Na pewno najważniejsza jest miłość. Ma ona w życiu wiele barw i odcieni. Obserwowałem życie swoich rodziców. Przeszli w swoim związku niejedno trudne doświadczenie, a mimo wszystko byli sobie wierni do końca. Mój tata jeszcze żyje, a moja mama niestety już zmarła.
W klasie maturalnej obejrzałem film, który utwierdził moją wiarę. Oto scena finałowa tego filmu. Przy łóżku szpitalnym umierającego młodego kilkunastoletniego chłopca zgromadziła się rodzina. Patrzy on w stronę twarzy matki i mówi: „Nie martw się mamo, to ty uczyłaś mnie, że życie jest podążaniem w stronę słońca, które nigdy nie gaśnie”. Czy Pana życie jest takim podążaniem?
Chciałbym, żeby tak było.
W imieniu Czytelników gazety „Polska po godzinach” dziękuję za rozmowę i życzę, aby Kukla Band i jego dyrektor cieszyli swoich fanów swoim profesjonalizmem. By widzowie mogli Was jeszcze długo podziwiać w wielu wartościowych i atrakcyjnych muzycznie projektach.
ks. dr Andrzej Chibowski
You must be logged in to post a comment.