Fajerwerki są dobre raz w roku. W pozostałe dni miłość karmi się szacunkiem, zaufaniem, szczerością i życzliwością.
Pewnego wieczoru dziewczynki poprosiły: „Mamusiu, opowiedz nam bajkę!”. Była więc bajka o księżniczce Madzi i królewiczu Marcinie. „Ale to o was!” – krzyknęły pod koniec wyraźnienie zadowolone. „A my chcemy o prawdziwej księżniczce”. Opowiedziałam więc o Śnieżce, Roszpunce czy innej bohaterce książek i wielkiego ekranu. Kiedyś zrozumieją, że i one mogą stać się dla kogoś najprawdziwszymi królewnami. Nie ze względu na pochodzenie, ale ze względu na miłość.
To zabrzmi okropnie infantylnie, ale ja… tak właśnie się czuję. Marcin nie uratował mnie z wieży, ale zabił dla mnie co najmniej kilka smoków: smoka beznadziei, lęku przed samotnością, smoka, który każe wierzyć, że nic dobrego mnie w życiu nie spotka albo tego, który mówi, że mogę liczyć tylko na siebie.
Jedno „tak”…
Poznaliśmy się w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży, gdzie wspólnie jako wolontariusze organizowaliśmy koncerty ewangelizacyjne, festiwale teatralne, rekolekcje i obozy dla młodzieży. Każde z nas miało swoją sympatię i czasem zwierzaliśmy się sobie z rozterek miłosnych. Poznawaliśmy się bez makijażu, lepszych ciuchów i kultowych krakowskich knajp, raczej z workami pod oczami, kiedy po nocach robiliśmy kosztorysy rekolekcji i przy kebabie. Nie zależało nam na tym, by zrobić na sobie jak najlepsze wrażenie – byliśmy kumplami. Dziś tak bardzo jesteśmy wdzięczni Panu Bogu za ten czas, kiedy mogliśmy zobaczyć siebie takimi, jakimi byliśmy naprawdę.
Może dlatego, kiedy klapki spadły nam z oczu, tak szybko zdecydowaliśmy się na ślub? Zostaliśmy parą w lipcu, w listopadzie były niespodziewane (dla mnie) zaręczyny, a w styczniu decyzja: ślub w maju. To było istne szaleństwo! Studiowaliśmy, byliśmy biedni jak myszy kościelne, nieobyci w weselnych klimatach. Pobraliśmy się w środku sesji egzaminacyjnej, nie mając gwarancji wspólnego mieszkania w akademiku, ale – to akurat było dobre – mając zaledwie kilka pudełek swojego dobytku, który z łatwością można było przeprowadzić gdziekolwiek. I się zaczęło.
…całe życie
Na początku naszej wspólnej drogi mieliśmy dużo dobrych chęci. Wiedzieliśmy też, jakiego małżeństwa NIE chcemy. Szybko okazało się, że to trochę za mało. Choć znaliśmy się naprawdę dobrze, musieliśmy nauczyć się wspólnego życia w szacunku do odmienności drugiej osoby. Przeszkadzały nam brak pokory, zranienia z przeszłości, ośli upór. Pilnowaliśmy jednak, by nigdy nie było cichych dni, byśmy nie zasypiali pokłóceni. Nieraz trzeba było ugryźć się w język lub zmusić do rozmowy, kiedy wcale nie była nam ona na rękę. Czy mieliśmy ochotę rzucać talerzami? Wielokrotnie. A czy kiedykolwiek chcieliśmy się rozstać? Nie, nigdy.
Błogosławiona rutyna
Choć zaczęłam od księżniczki i smoka, nasze codzienne życie nie jest bajką. Jak wszyscy, mamy swoje problemy. Mamy też wiele wad, które z różnym skutkiem próbujemy okiełznać. Pracujemy, uczymy dzieci w edukacji domowej. Nie nadążamy ze sprzątaniem, czasami przez trzy dni jemy ten sam obiad… Ktoś powie, że to szara codzienność, jednak my wolimy określenie: błogosławiona rutyna.
W gruncie rzeczy to przecież wspaniale mieć takie nudne życie! Wstaję rano i wiem, że Marcin zrobi mi herbatę. W ciągu dnia dziewczynki dziesięć razy się pokłócą, ale tyle samo razy się pogodzą i ucałują. O 11:30, jak w szwajcarskim zegarku, padnie pytanie: „Mamo, a może jest już zupka?”. Wieczorem usiądziemy do kolacji i pomodlimy się rodzinnie przy zapalonym wieńcu adwentowym. Potem będzie kłótnia o bajkę – którą czytamy? Ktoś rzuci „fochem” ze zmęczenia, ale ostatecznie się dogadamy. Dwuletnia Stefcia, która najbardziej kocha rutynę, bardzo się wścieknie, kiedy to Marcin przyniesie jej mleko, a nie ja. Wreszcie dzieci zasną i Marcin poroznosi je do swoich łóżek (tak, wiemy, że to podobno niewychowawcze). I może uda się do rana bez nocnego wstawania.
Jak wiele jest zwyczajnych rodzin, których przyjaciółką jest taka błogosławiona rutyna! Oczywiście, że czasem lubimy pójść do kina. Że jesteśmy zmęczeni i mamy dość. Że pragnę jakiegoś szalonego wyznania miłości. Ale dobrze wiem, że fajerwerki są dobre raz w roku. Tymczasem w prawdziwym życiu, które jest takie, jakie jest, najcenniejszą umiejętnością jest przekładanie miłości na drobne gesty życzliwości, na proste znaki codziennego kontaktu.
Rewolucja?!
Nie napisaliśmy nic odkrywczego. Z drugiej strony spotykamy tak wiele osób, dla których te banały wydają się rewolucyjne. Miłości nie można się nauczyć z żadnego podręcznika, na żadnym uniwersytecie, ani nawet na żadnym kursie przedmałżeńskim. Miłości trzeba się uczyć przez całą młodość – dorastać do niej, dojrzewać, wiedząc, że sama nie spadnie nam z nieba. A potem pielęgnować w małżeństwie.
Na zaproszeniach ślubnych cytowaliśmy św. Augustyna: „Miłość to wybór drogi miłości i wierność wyborowi”. Nie wiemy, co przyniesie nam życie, ale mamy nadzieję, że zawsze będziemy wierni swojemu wyborowi. Bo „kochać kogoś” oznacza wziąć za niego odpowiedzialność. „Kochać kogoś” oznacza zdecydować, że ta osoba będzie dla nas najważniejsza przez całe życie.
Magdalena Guziak-Nowak – żona Marcina, mama Karolci, Klarci, Rózi, Stefci i Maluszka w brzuchu.
You must be logged in to post a comment.