Z Jerzym Zelnikiem rozmawia ks. Andrzej Chibowski
Kilka lat temu napisał Pan interesującą i przejmującą książkę o własnym życiu „Szczerze nie tylko o sobie”. Nie jest to typowa autobiografia. Odczytałem ją jako rodzaj „rachunku sumienia” człowieka realizującego się zawodowo ( jako aktor, reżyser, scenarzysta), rodzinnie, ale też duchowo. Sam określił Pan siebie jako syna marnotrawnego, odnajdującego po latach religijnej obojętności drogę do „Niebieskiego Ojca”. Co najbardziej przyczyniło się do tego, że zdecydował się Pan na napisanie tak odważnych wspomnień o własnym życiu?
Może jest to forma nie tylko spowiedzi, ale i duchowego testamentu? Pisałem go mając 70 lat. Nie wiem, ile lat przed pożegnaniem się z obecnym na ziemi życiem. Do tej formy zwierzeń skłoniło mnie krakowskie wydawnictwo „M”. Wtedy, także i dziś, byłem aktywny zawodowo, miałem wiele twórczych i rodzinnych planów. Nie pora więc była sumować dokonania, a jednak… Traktuję to jak wstęp do pożegnań, ale też zapis pamięci.
Przeżywamy Światowy Rok Rodziny ogłoszony przez Papieża Franciszka. Czy mógłby Pan coś powiedzieć o swojej rodzinie, w której Pan się wychował i zdobywał pierwsze doświadczenia życiowe? Jaki wpływ wywarły one na Pana usposobienie i zainteresowania?
Wychowałem się w kochającej się rodzinie – to podstawa. Nie pamiętam jakichś znaczących konfliktów, awantur. Od najmłodszych lat życie oduczało mnie egocentryzmu. Bytowaliśmy po wojnie 15 lat w mieszkaniu trójrodzinnym. Mój brat był od urodzenia niepełnosprawny, rodzice (ojciec reżyser, mama redaktor „Filozofii”) od rana do wieczora w pracy. Wychowywała mnie w dużej mierze niania i podwórko. Bardzo wcześnie nauczyłem się samodzielnie urządzać sobie codzienne zajęcia: lekcje szkolne, zabawy z kolegami, sport. Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Podobno od najmłodszych lat lubiłem zabawy w teatrzyk, zbierałem znaczki, zapisywałem teksty ulubionych piosenek i byłem kibicem sportowym (interesowała mnie szczególnie lekka atletyka i oczywiście Wyścig Pokoju).
Z wielkim szacunkiem wspomina Pan często swoją żonę Urszulę. Jak czytamy w Pana książce, był Pan pod jej urokiem już od pierwszego z nią spotkania. Niedługo potem staliście się małżeństwem. Jak wyglądało życie dwojga młodych ludzi, uczestniczących w wydarzeniach artystycznych w tamtej siermiężnej polskiej rzeczywistości?
Młodość cieszy się życiem, sobą, towarzystwem, przyrodą. Rzeczywistość polityczna, trudności codzienne schodzą wtedy na plan dalszy. I ta witalność chroni przed smutkiem, pesymizmem. Co oczywiście nie znaczy, że się żyje zupełnie beztrosko. W Krakowie, moim pierwszym miejscu pracy (Stary Teatr) żyliśmy z moją świeżo poślubioną nader skromnie w małym pokoiku teatralnym bez łazienki. Pieniędzy nie starczało do pierwszego. Ale nie traciliśmy ducha. Raz pod wozem, raz na wozie. Dopiero kiedy można było dorobić w filmie czy telewizji, mogliśmy pomyśleć o większych zakupach.
Przeżył Pan w życiu wiele trudnych wydarzeń, na przykład ciężką chorobę i śmierć swojej żony. O tym traumatycznym przeżyciu wyraził się Pan następująco: „nie mówię żegnaj – mówię do widzenia”. W jaki sposób Jerzy Zelnik, który dopiero w swojej młodości przyjął sakrament Chrztu św., dojrzewał do wiary w Boga? Komu najbardziej Pan zawdzięcza, że jest Pan dzisiaj człowiekiem głęboko wierzącym?
O tym już wielokrotnie opowiadałem. Kto ciekaw, ten wie. Ale dobrze, młodszym przypomnę. Przyszła żona prosiła o ślub kościelny. Ja, człowiek dociekliwy, postanowiłem zapoznać się z wiarą mojej ukochanej. Zgłosiłem się do ks. Droździewicza u Bożego Ciała w Krakowie, a ten wspaniały ksiądz, dziś świętej pamięci, poprowadził mnie do tego stopnia do Chrystusa, że doznałem łaski wiary i jako neofita uczestniczyłem odtąd regularnie w życiu Kościoła.
Co w czasach ścierania się tylu sprzecznych wizji rodziny chciałby Pan przekazać młodym ludziom, decydującym się na jej założenie? Co zdaniem Pana jest dziś najważniejsze dla stabilności i szczęśliwości rodziny?
Warto przeczytać pieśń wybitnego poety, apostoła Pawła, „Hymn o miłości”. To wspaniały drogowskaz. I jest taka dowcipna, mądra piosenka Starszych Panów „Rodzina”. Że „Kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies”. Ale, mówiąc bardziej serio, ta rodzinna wspólnota, ta miłość i troska wzajemna, smutek i radość codzienna, to przekazywanie wiedzy i doświadczeń następnemu pokoleniu, a potem obserwacja, co z tego wyniknie – to są skarby duchowe.
W dzisiejszych czasach podkreśla się wagę odpowiedzialności obojga rodziców za dobre wychowanie dzieci. Zadania matki wynikają z jej macierzyństwa i wydają się jasne i czytelne. Jak Pan postrzega rolę ojca w dzisiejszej rzeczywistości życia rodzinnego?
Współcześnie ten podział obowiązków ojca i matki jest anachroniczny. Następuje w dobrym związku ciągła wymiana zadań. Ja wobec moich wnuków czuję się bardziej ojcem niż dziadkiem, co mi nieraz ich rodzice mają za złe. Trudno, nie umiem żyć na marginesie problemów tych trojga dzieci. Lubię im czytać, pomagać czasem w odrabianiu lekcji, uczestniczyć w zabawach.
Mądry ojciec natomiast nie powinien odkładać na później, po karierze, czułego kontaktu z własnymi dziećmi (i żoną, rzecz jasna), bo straty po latach bywają nie do odrobienia.
Wielokrotnie Pan wspominał o swojej fascynacji anglistyką w latach młodości. Języka angielskiego uczył się Pan od dziecka. Co więc spowodowało, że swoje młodzieńcze kroki skierował Pan na wydział aktorski PWST w Warszawie, a nie na filologię angielską?
Języków obcych uczyłem się zawsze bardzo chętnie. Jest coś takiego, co nazywa się dobrym uchem na obcą melodykę. Chyba jestem obdarzony tą muzyczną zdolnością. Ale mimo tego, że mogę porozumiewać się w paru językach, żadnego z nich nie przyswoiłem sobie w sposób doskonały.
Do szkoły teatralnej zawiodła mnie po prostu intuicja. Uznałem, że warto spróbować i udało się. Potem wspomagałem się pracą i odrobiną szczęścia, które zawsze się przydaje.
Jak Pan wspomina swoje studia na wydziale aktorskim w warszawskiej PWST? Kto z kadry profesorów i wykładowców najbardziej przyczynił się do ukształtowania Pana aktorskiego warsztatu?
Jan Kreczmar, wybitny aktor i pedagog, był moim pierwszym przewodnikiem po aktorskich wertepach. Kiedy po pierwszym roku rozpocząć miałem swoją „egipską” przygodę filmową, powiedział mi na pożegnanie: „Pamiętaj, żebyś nigdy nie zatracił zachwytu, ciekawości i zdumiewania się dziecka w sobie”. To moje motto. I to przekazywałem swoim studentom w Akademii Teatralnej.
Na wydziale aktorskim studiował Pan z wieloma wybitnymi artystami, często znanymi z działań na rzecz rozwoju polskiej kultury. Czy wspólne studia przełożyły się na przyjaźnie aktorskie? Czy zaowocowały wspólną pracą na planie teatralnym i filmowym?
Przyjaźń, a nawet miłość do partnerów, nie zawsze owocuje wybitnym efektem artystycznym. Pracę, rzecz jasna, umila, ale rezultat zależy od wielu innych imponderabiliów. Dobry scenariusz, ciekawy reżyser, dobrze napisana rola – to wszystko ma znaczenie dla aktora, który chce wybić się ponad przeciętność.
Panie Jerzy, jest Pan cenionym aktorem filmowym, teatralnym, scenarzystą. Wspomniał już Pan o pamiętnej roli Ramzesa XIII w filmie Jerzego Kawalerowicza „Faraon”, który zdobył międzynarodowy sukces. Występował Pan także w filmach Andrzeja Wajdy, współpracował z wybitnymi reżyserami teatralnymi, jak Peter Brook, Zygmunt Hübner, Jerzy Grzegorzewski i inni. Kto najbardziej na Pana wpłynął, komu najwięcej Pan zawdzięcza?
Do osobowości, które mnie ukształtowały, dołączyłbym jeszcze mojego ojca, Jana (którego 100-lecie urodzin przypada na rok obecny), a także Konrada Swinarskiego i Jerzego Jarockiego. Kawalerowicz nauczył mnie codziennej dyscypliny i koncentracji, Wajda bazowania na olśniewających pomysłach, Peter Brook improwizacji, Jarocki precyzji i korzystania z ciężkiego treningu, a tragicznie zmarły Swinarski całkowitego poświęcenia, niemal złożenia siebie w ofierze na ołtarzu sztuki. Wreszcie ojciec rozkochał mnie w ojczyźnie – polszczyźnie i nauczył mnie grania „wewnętrznego”, to znaczy takiego, gdzie forma jest podporządkowana treści.
Kilkakrotnie Jerzy Zelnik jako aktor miał szczęście spotkać się z papieżem Janem Pawłem II. Jakie wrażenie zrobiły na Panu te spotkania?
Z Papieżem nie było mi dane porozmawiać. Mój kontakt z Janem Pawłem II był przede wszystkim duchowy. Przez wiele lat miałem zaszczyt mówić publicznie jego tekstami – fragmentami homilii, poezją, osobistymi wyznaniami. My często tylko emocjonalnie reagowaliśmy na papieskie przesłanie, nie pogłębiając wiarą i rozumem tych treści (unosząc się na skrzydłach Fides et Ratio). Współczesna sztuka rzadko sięga do twórczości Karola Wojtyły. O wiele częściej miało to miejsce po wyborze naszego rodaka na tron papieski.
W swoich publicznych, artystycznych wystąpieniach często cytuje Pan słowa Papieża. Czy zdaniem Pana obecne tendencje we współczesnym teatrze i filmie kształtują w człowieku prawdziwe poczucie Dobra, Prawdy i Piękna?
Na to pytanie z żalem muszę odpowiedzieć krótko i stanowczo – nie! Staczamy się nader często na poziom wulgarności, trywialności i pospolitości.
Dużo się mówi dzisiaj o wolności człowieka. Czym jest dla Pana, jako aktora, „wolność artystyczna”? Czy Pana sztuka musi koniecznie szokować, nie zważając na uczucia i przekonania innych?
Jak mówił św. Jan Paweł: „Wolność to zadanie, trzeba umieć z niej korzystać, stale ją zdobywając”. Nie jest wolnością przekreślanie dorobku pokoleń, nie jest wolnością przekręcanie znaczeń, które zamierzył autor, nie jest wolnością negowanie wartości, które są fundamentem naszej cywilizacji.
Panie Jerzy, czy to prawda, że „samo życie jest sztuką”?
Tak być powinno. Przeżyć życie pięknie, to znaczy dbać codziennie nie tylko o jego treść, ale i o formę. A ta dbałość wynika z miłości, bez której „stalibyśmy się jak miedź brzęcząca, albo cymbał brzmiący”.
W imieniu swoim i Czytelników gazety „Polska po godzinach” serdecznie dziękuję Panu za rozmowę. Życzę Bożego Błogosławieństwa i wszelkiej pomyślności w dalszej pracy zawodowej i życiu osobistym. Oby spełniło się Pańskie pragnienie, aby któreś z wnucząt kontynuowało Pańską artystyczną misję.
Ks. dr Andrzej Chibowski
You must be logged in to post a comment.