Ze Stanisławą Celińską rozmawia ks. Andrzej Chibowski
Pani Stanisławo, z racji wielkiego sukcesu artystycznego na tegorocznym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, jakim jest otrzymana przez Panią nagroda publiczności, w imieniu czytelników gazety „Polska Po Godzinach” i własnym składam szczere gratulacje i wyrazy uznania. Nowa płyta, dodatkowo zapowiedziane wznowienie Pani biografii. Wiele się wokół Pani dzieje. Myślę, że fani zgromadzeni w amfiteatrze, jak i milionowa rzesza publiczności przed ekranami, doskonale odczytała przesłanie napisanej i wykonanej przez Panią piosenki „Niech minie złość”. W niespodziewanym doświadczeniu pandemii, w czasie coraz powszechniejszej deprecjacji ludzkiej godności i wzajemnego hejtowania się, jest to z pewnością swoisty apel artystki, która „w życiu niejedno przeszła”. Jak odebrała Pani sukces piosenki „Niech minie złość”?
Dziękuję za gratulacje. Oczywiście bardzo się cieszę. Od jakiegoś czasu chciałam zaśpiewać w Opolu mój protest song przeciwko nienawiści.
W końcu udało mi się napisać właściwy tekst. Kluczem okazały się słowa: „nie chcę nikogo oceniać, wszystkiego o nim nie wiem…” Nie wiemy wszystkiego i często oceniamy kogoś zbyt pochopnie. Myślę, że pieśń tę zaśpiewałam w imieniu wielu ludzi, którzy tak jak ja są przeciwni nienawiści i pragną miłości.
Jak środowisko rodzinne stymulowało w dzieciństwie dynamiczną Stasię, aby w przyszłości chciała zostać aktorką?
Pochodzę z rodziny muzycznej, tata był pianistą i dużo grał w domu, a ja słuchałam. Ta muzyka i jego sposób grania zostały we mnie do dziś. Niestety tata wcześnie odszedł z tego świata. Mama skrzypaczka nie posłała mnie do szkoły muzycznej, bo bała się, że wybiorę sobie trudny zawód. Uczyła gry na skrzypcach, zabierała mnie na szkolne koncerty i nie tylko. Chodziła ze mną także do muzeów. Uwielbiałam oglądać detale obrazów i siadać po kryjomu na stylowych krzesłach. Babcia chciała, żebym była lekarzem, ale kiedy zobaczyła, jak bardzo interesuję się sztuką, kibicowała wszystkim moim artystycznym dążeniom. Zapisała mnie na różne zajęcia do domu kultury i jeździła ze mną na konkursy recytatorskie.
Jako zbuntowana, niepokorna nastolatka, szukała Pani swojego miejsca w życiu. Wtedy zaczęła się Pani interesować aktorstwem. Zafascynowała się Pani postacią Heleny Modrzejewskiej. Za tym poszły konkretne młodzieńcze działania. Wreszcie oczekiwany egzamin do Szkoły Teatralnej w Warszawie i spotkanie tam takich osobowości, jak Ryszarda Hanin czy Aleksander Bardini. Jakim doświadczeniem były dla Pani studia w szkole teatralnej? Którzy z profesorów zapadli Pani najbardziej w pamięci i przyczynili się do ukształtowania aktorskiego warsztatu?
Szkoła teatralna nauczyła mnie pokory. Początkowo byłam nieokiełznaną nastolatką, ale profesorowie, a zwłaszcza Ryszarda Hanin, nauczyli mnie skupienia i powagi. Uświadomili, że to trudny zawód, bardzo często wymagający wielu wyrzeczeń. Uczyli mnie wybitni aktorzy i pedagodzy – wspomniana Ryszarda Hanin, Stanisława Perzanowska, Zofia Małynicz, Kazimierz Rudzki, Jerzy Sępoliński i Marian Jąkajtis. Improwizacji i ogłady scenicznej uczyła mnie Wanda Szczuka – wiele jej zawdzięczam. W szkole zagrałam ciekawe role: pannę młodą w Weselu, Pannę Julię Strindberga, czy Abigail w Czarownicach z Salem. Te ostatnie role to była praca z Ryszardą Hanin. Wydobyła ze mnie całą moją siłę i dramatyzm. Z tego doświadczenia czerpałam potem przez kilka lat.
Kiedy kończyła Pani studia, usłyszała Pani od profesora Bardiniego: „Twoim domem jest teatr”. Pierwszym był Teatr Współczesny. Jaką rolę w kształtowaniu Pani osobowości artystycznej odegrała praca w teatrze, spotkania z charyzmatycznymi aktorami i reżyserami, których przecież Pani na swojej drodze spotkała wielu?
Dużo by mówić… Przede wszystkim takim dobrym ojcem Teatru Współczesnego był dyrektor Erwin Axer, znany z tego, że dawał młodemu aktorowi szansę. Tą szansą była oczywiście duża rola. Ja też dostałam swoją szansę – to była postać Zofii Plejtus w „Matce” Witkacego. Matkę grała Halina Mikołajska, która bardzo mi pomogła w budowaniu postaci. Moim partnerem był Maciej Englert, a jedną z ważnych ról grała przezabawnie Barbara Krafftówna. Bardzo się polubiłyśmy. Oprócz pasji teatralnej łączyła nas ogromna ilość piegów. Zawsze po wakacjach sprawdzałyśmy ich nabytą na słońcu ilość. Dużo wspomnień… Może jeszcze wspomnę o roli Akuliny w „Potędze Ciemnoty” Tołstoja. Grałam tam z Teresą Lipowską, Henrykiem Borowskim i Tadeuszem Łomnickim. Z Łomnickim spotkałam się potem jeszcze wiele razy. Był wspaniałym partnerem na scenie, czułym, wrażliwym, ale i wymagającym.
To było pięć pierwszych lat w moim zawodzie i od razu w tak cudownym, rodzinnym teatrze.
Koniec lat 60-tych. Jedzie Pani do Opola z piosenką „Ptakom podobni”. Tam zdobywa jedną z głównych nagród. Za chwilę następne niesamowite, artystyczne sukcesy. Andrzej Wajda zaprasza Panią do zagrania w filmie pt. „Krajobraz po bitwie”. Jest Pani filmową partnerką Daniela Olbrychskiego. A potem festiwal w Cannes i bardzo pozytywne recenzje zagranej przez Panią roli. Kariera aktorska staje przed Panią otworem. Jak to wszystko przeżywa młoda, zdolna, piękna i wszechstronna aktorka? Czy sukces nie przyszedł za wcześnie?
Jak już mówiłam, muzyka towarzyszyła mi od dziecka. Równolegle z zainteresowaniem aktorstwem rozwijałam swoje pasje muzyczne. Jeszcze przed Szkołą Teatralną uczyłam się śpiewu u wspaniałej Wandy Wermińskiej. Na studiach z kolegą z roku Piotrem Loretzem założyliśmy kabaret. Śpiewaliśmy tam między innymi piosenki francuskie, kilka z nich było w telewizji. Zobaczył to Edward Fiszer i zaprosił mnie do Opola. Był rok 1969, miałam 22 lata, właśnie skończyłam Szkołę Teatralną i zadebiutowałam w Koncercie Premier.
Być może wszystkie późniejsze sukcesy przyszły za wcześnie, ale Ksiądz doskonale wie, że każdy ma swoją drogę i przeznaczenie. Sukces jest trudniej unieść niż porażkę. Sukces rozpieszcza – człowiek myśli, że tak będzie zawsze, traci dyscyplinę i kontrolę.
Były następne filmy: „Hipoteza”, „Nie ma róży bez ognia”, „Noce i dnie”, „Zaklęte rewiry”, „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Bitwa Warszawska”, „Listy do M3” i wiele innych. Mnóstwo spektakli w Teatrze Telewizji i Polskim Radio. Występy w kabarecie. Wiele cennych nagród za kreowane postacie. Grono Pani wielbicieli, do których ja również się zaliczam, podziwia Pani wszechstronność. Jako artystka i człowiek ma Pani w sobie wszystko, czego potrzebuje teatr, film i estrada. Nie zamyka się Pani w jednym obszarze. Doskonale gra Pani zarówno postacie wyrafinowane, jak i komediowe. Na jakich elementach stara się Pani budować każdą swoją rolę teatralną, telewizyjną i radiową? Czy to jest tylko warsztat, czy też jeszcze „to boskie coś”?
Zawsze szukam prawdy postaci. Chcę, żeby była wiarygodna, dlatego sięgam głęboko i staram się jak najwięcej o niej dowiedzieć. Im więcej się dowiem, im szczegółowiej będę o roli myśleć, tym będzie prawdziwsza. Zawsze proszę o Boską pomoc. Staram się nie zapominać o przeżegnaniu się przed wyjściem na scenę. Jedna z biografek Jana Sebastiana Bacha napisała, że komponował muzykę dla Boga, nie dla ludzi. Ten wysoki adres pozwala artyście zbliżyć się do doskonałości.
Człowiek może nie wytrzymać presji życia. Mówi Pani otwarcie, że w pewnym momencie swojej artystycznej pracy uzależniła się Pani od alkoholu. Utrudniał on realizację kariery artystycznej. Pisze Pani o cudownym wyjściu z alkoholizmu, o Bożej pomocy na tej drodze. Jaką rolę odegrała wiara i modlitwa w wyjściu z tego uzależnienia?
Mówiłam o przeznaczeniu i że każdy ma swoją drogę. Wiadomo, że pycha jest tym pierwszym, głównym grzechem. Człowiek myśli, że wszystko może i że sam rządzi swym losem. Nie uniosłam sukcesu, poczułam się zbyt pewnie, straciłam kontrolę, a przecież trzeba się starać pracować i być pokornym zawsze, niezależnie od uznania i sławy. Może wtedy, niesiona na fali sukcesu, nie potrzebowałam tak bardzo Boga. Ale kiedy pogubiłam się, wiedziałam, że Bóg i Chrystus pomogą mi. Wymodliłam sobie tę pomoc, dlatego doskonale rozumiem i czuję słowa Świętej Faustyny: „Jezu ufam Tobie”.
Pani Stasiu, ostatnio jestem pod wrażeniem piosenek, które wydała Pani, razem z zespołem akompaniującym Macieja Muraszko, na swoich płytach: „Atramentowa”, „Świąteczna”, „Malinowa” czy „Jesienna”. Piosenki na nich zmuszają do refleksji nad osobistym życiem. Dokąd dążymy? Po co tak biegniemy przez życie? Czy nie warto cieszyć się chwilą? Trzeba umieć kochać świat, ludzi dookoła, rodzinę, cieszyć się przyrodą, ukochanym pieskiem i każdym pyłkiem na wietrze – jak często Pani powtarza. W jednej z piosenek śpiewa Pani: „Spotkamy się wszyscy, bo nic się nie kończy, lecz w dobro obraca się, choć dni przemijają, to w każdej godzinie, ta wiara prowadzi mnie”. Pani Stanisławo, do czego sprowadza się Pani artystyczne przesłanie w wykonywanych utworach?
Chcę, żeby moje piosenki służyły ludziom, żeby pocieszały, a czasem podpowiadały, jak rozwiązywać różne problemy. Jeżeli uda mi się pocieszyć jedno serce i rozjaśnić mrok chociaż w jednej duszy, będę się czuła potrzebna. „Nawet jeżeli będziesz bogaty i kolor życia miał złotosrebrny, nic ci to nie da, szczęście ominie, jeśli nie będziesz czuł się potrzebny.”
Pani Stanisławo, dziękując za wywiad w imieniu całego zespołu gazety „Polska Po Godzinach”, życzę Pani wszelkiej pomyślności, Bożego natchnienia na artystycznej drodze, powodzenia w umacnianiu nadziei swoich fanów i słuchaczy w trudnej rzeczywistości współczesnego świata.
You must be logged in to post a comment.