Panie Jerzy – Drogi Prezesie, na początku naszej rozmowy z okazji 75. rocznicy Pana pracy w ukochanej Polonii Warszawa, niech mi będzie wolno w imieniu wszystkich kibiców, działaczy, czytelników „Polska Po Godzinach” i własnym podziękować za wszelką pracę i trud dla klubu, z którym Pan związał całe swoje powojenne życie.
Bardzo dziękuję. Ten czas tak szybko przeleciał, że prawie tego nie zauważyłem. Dobrze byłoby cofnąć czas, ale to przecież niemożliwe. Wszystko płynie i do tej samej rzeki po raz drugi nie można wejść. Dzisiaj po wielu latach doświadczeń płynąłbym może trochę inaczej. A z resztą kto to wie…
Pana Książka „To ja, Pekin”, którą przeczytałem przygotowując się do wywiadu, to syntetyczna próba całościowej opowieści o Pańskim życiu, które było bardzo ciekawe, ale nie zawsze łatwe i radosne. Czasami wręcz tragiczne. Dziennikarze pisali nawet: „Życie Pana Prezesa Piekarzewskiego to jedna wielka wojna”.
Tak to prawda. Nie życzyłbym obecnemu pokoleniu przeżywać tych wojennych koszmarów, które było naszym udziałem. Urodziłem się w Warszawie w 1934 roku i związany byłem z nią przez całe życie. Przedwojennej Warszawy w zasadzie nie pamiętam. Gdy wybuchła wojna miałem 5 lat.
W pewnym wieku wracamy do swojego dzieciństwa, młodości, przywołujemy w pamięci rodzinny dom. Papież Franciszek ogłosił obecny rok, Rokiem Rodziny. Panie Jerzy, jak pamięta Pan swoich rodziców?
Po przegranej kampanii wrześniowej 1939 roku pod koniec września nasz tata – bo miałem jeszcze starszego brata – wrócił do domu. Pamiętam jego słowa: „jestem synku”. Tata był AK-owcem z krwi i kości. Nosił pseudonim „Piłat”. Brał udział w wielu akcjach tej podziemnej organizacji. Walczył również w Powstaniu Warszawskim. Tuż przed jego wybuchem wsławił się brawurowym odbiciem z rąk SS więźniów na ulicy Wolskiej legendarnego sztandaru „Bratniaka” Politechniki Warszawskiej. Był dla mnie i dla mojego starszego brata wielkim autorytetem. Do dzisiaj noszę w portfelu na sercu jego legitymację Armii Krajowej. To jest mój talizman. Daje on mi siłę i odwagę. Nie rozstaję się z nim na chwilę. Przed powrotem taty z wojny czekaliśmy na siostrzyczkę albo braciszka, bo w tym czasie nasza brzemienna mama leżała w szpitalu Dzieciątka Jezus. Szpital został zbombardowany. Jedna z bomb wpadła do sali, w której leżała mama tuląca w ramionach urodzoną córeczkę. Obie zginęły na miejscu. Mama miała 27 lat, a siostrzyczka tylko 21 dni. Zostały złożone w jednej trumnie. Pamiętam ich ekshumacje i pogrzeb na Wolskim Cmentarzu. Do dziś jest mi trudno pogodzić się z tym faktem. Tych tragedii było jeszcze więcej. Rodzinę ojca zastrzelili Ukraińcy, a Niemcy moją ciocię. Taka była okupacja, taka była wojna.
Jeden z Pana przyjaciół, znakomity dziennikarz sportowy Stefan Szczepłek napisał, że „w trakcie wojny spał Pan na granatach”.
To wyglądało trochę inaczej. Cała konspiracja AK znajdowała się w szpitalu przy Wolskiej. Niemcy bali się tyfusu i dlatego tam nie wchodzili. Ja z bratem, podobnie jak i moi koledzy, przewoziliśmy granaty dla żołnierzy AK. Dzieci nie wzbudzały podejrzeń okupanta. Braliśmy nawet swoją drugą siostrę, która miała półtora roku i wieźliśmy ją z tymi granatami. Wjeżdżaliśmy do kotłowni szpitala, gdzie AK-owcy brali od nas granaty.
Co jeszcze pamięta Pan z doświadczeń jakie Wy młodzi chłopcy mieliście z Niemcami?
W mrocznym czasie okupacji nie należałem do grzecznych dzieci. Razem z bratem Marianem i kolegami rozbrajaliśmy pijanych Niemców, którzy po spożyciu dobrej polskiej wódki często zasypiali na pierwszym lepszym przystanku. Chwila, moment i taki szkop nie miał już pistoletu, a często i portfela. Najbardziej lubiliśmy, gdy pijany wermachtowiec miał „Waltera” z ciemną zużytą kaburą. Wtedy łatwo było ją odpiąć. Szło jak po maśle. W poważnych akcjach rozbrajania szkopów z racji wieku byłem tylko pomagierem, chociaż uprawiałem też i swoje poletko. Były nimi papierosy. Handlowałem podróbkami. Całe późne lato zbieraliśmy z kumplami liście rabarbaru, dębu i chrzanu. Robiliśmy z nich papierosy, które wyglądały jak prawdziwe. Sprzedawaliśmy je niemieckim żołnierzom. Gdy szkop dał się nabrać i zapłacił, wtedy szybko dawaliśmy nogę i jak zające gubiliśmy się w tłumie. Jeśli miał ochotę złożyć reklamację to było już zbyt późno, bo przeważnie siedziałem już w bezpiecznym domu, a on w pociągu jadącym na front wschodni.
To o czym Pan opowiada wiązało się z wielkim stresem. Czy jako dzieci w trudnym czasie wojennym mieliście także chwile radości i beztroski?
Tak, na Woli działały trzy polskie kina: Roxi, Italia, Kometa. Uwielbiałem do nich chodzić. Oczywiście na gapę. Kochałem filmy komediowe. Zapominałem wtedy o Bożym świecie i o tej niemieckiej okupacji. To były piękne chwile, ale tylko chwile.
Przejdźmy teraz do Pana działalności sportowej i pracy dla Polonii Warszawa. Deficyt miłości, której trudno było doświadczyć podczas działań wojennych, przelał Pan na swój ukochany klub.
Tak, to prawda. Polonia Warszawa to moje ukochane dziecko. Myślę, że więcej zrobiłem dla Polonii niż dla moich dzieci, które w mieszkaniu chodziły często boso po korytarzu. Odwiedził mnie kiedyś mój przyjaciel Kazimierz Górski. Przyjeżdża i pyta: „Kto te twoje dzieci wychowuje? Przecież one domu nie mają”. Moja żona pracowała do 22, a ja tatuś cały dzień na Polonii. Temu klubowi oddałem wszystko. Nawet cukru w domu nie miałem. Może to i dobrze, bo nie mam teraz cukrzycy.
Jakie były początki Pana pracy w Polonii Warszawa?
Oprócz kina miałem w czasie okupacji i drugą pasję, pozwalającą zapominać o niemieckim koszmarze. Był nią sport. W 1942 roku zakochałem się w Polonii Warszawa, która zdobyła piłkarskie mistrzostwo stolicy. Był to turniej zorganizowany w podziemiu, czyli sport tylko dla odważnych. Ledwie skończyła się wojna, a Polonia w 1946 roku zdobywa na gruzach Warszawy Mistrzostwo Polski. W czasie okupacji klub był jeszcze dwukrotnym wicemistrzem Warszawy. Powojenne początki klubu były biedne. To była nędza. Klub nie miał trenera, boiska. Piłkarze sami kupowali buty na Bazarze Różyckiego, a koszulki szyły im żony. Nie mieliśmy niczego oprócz znakomitych piłkarzy, praktycznie samych warszawiaków, którzy za Polonię daliby się pokroić. I oto takie „bidy z nędzą” zdobyli tytuł Mistrza Polski.
Jak kształtowała się sytuacja Polonii Warszawa w powojennej polskiej trudnej rzeczywistości?
Ten klub miał wielkie niepodległościowe tradycje. Nigdy nie był rozpieszczany. Najpierw nienawidzili go Niemcy, potem Rosjanie, a wreszcie nawet i swoi. Mówiło się nawet o „wypaleniu Polonii czerwonym żelastwem”. Uważano go za klub inteligencji i arystokracji, więc trzeba było go zniszczyć. W ten sposób komuniści chcieli tworzyć grunt pod swoje robotnicze, ludowe, gwardyjskie i wojskowe kluby, czyli po linii partyjnej i na partyjne zamówienie. Nie zgadzałem się wtedy na to jako młody człowiek. Musiałem za to uciekać z Warszawy i ukrywać się w kopalni Bobrek na Śląsku.
Panie Prezesie zrobił Pan dla tego klubu bardzo dużo. Wtedy, kiedy trzeba było ratować klub. Nawet przed obliczem pierwszego sekretarza w Warszawie, nie zgodził się Pan na podpisanie zgody na rozwiązanie klubu i przyłączenie go do gwardii. Jak Pan wspomina tamte czasy?
Było bardzo trudno. Ażeby utrzymać klub, jako prezes sprzedałem nawet swoje mieszkanie by spłacać długi i zobowiązania wynikające z utrzymania klubu i boiska. Mimo wszystko przywiązanie do klubu wielu kibiców i działaczy było bardzo duże. Przecież pamiętano, że na Polonii jednej nocy zginęło 12 ludzi – trener i cała drużyna. Tu na Polonii po wojnie całowano ziemię. Ludzie traktowali to miejsce i klub jak relikwie, jak Monte Cassino. Dla tych ludzi chciało się żyć i poświęcać. Życie dla Polonii było dla mnie czymś najważniejszym.
Czy to prawda, że w 1955 roku., mecz Polonii był dla Pana ważniejszy niż narodziny syna?
Nie mogę tego jednoznacznie powiedzieć. Pamiętam, że zadzwoniła do mnie pielęgniarka i mówi, że syn mi się urodził. Pyta więc co ma powiedzieć mojej żonie. Powiedziałem jej wtedy: „Proszę przekazać, że Polonia prowadzi 1:0 z Legią”. Było to szczere, gdyż ja o niczym innym wtedy nie myślałem.
Nie będę Pana pytał o wiele smutnych faktów z życia Polonii Warszawa. Pamiętam jak w 2000 roku przyjechałem z młodzieżą licealną do Warszawy, ażeby obejrzeć na Legii mecz, który miał zadecydować o Mistrzostwie Polski. Polonia wygrała na boisku odwiecznych swoich rywali. Były to niezapomniane derby Warszawy. Co Pan wtedy myślał? Jak Pan wtedy przeżywał ten sukces?
Nie wierzyłem, że to się naprawdę stało. Wydawało się, że to bajka, ale po krótkim czasie doszedłem do wniosku, że wszystkie moje działania jako prezesa piłkarskiego klubu Polonia Warszawa oraz wielu działaczy dbających autentycznie o dobro klubu, nie poszły na marne. To był historyczny moment dla tego klubu. Dla takich chwil warto żyć i pracować. Poświęcić nawet swoje życie. Warto być wariatem. Bo zdaję sobie sprawę, że to co robiłem w klubie było czymś nienormalnym. Nigdy nie znalazłem czasu, aby ze swoją żoną pojechać nad morze lub w góry. Nie byliśmy nawet wspólnie na Mazurach. Tylko bez przerwy Polonia, Polonia, Polonia… Na obiad do nas, częściej niż rodzina, przychodzili piłkarze albo trenerzy.
Panie Jerzy, jest Pan dzisiaj sędziwym człowiekiem. Jako prezes piłkarskiego klubu warszawskiej Polonii przetrwał Pan z nią ciężkie czasy. Pana trud i poświęcenie dla klubu znamy. O kim Pan chciałby jeszcze dzisiaj powiedzieć?
To prawda. Polonia przetrwała ciężkie czasy. Walka o przetrwanie dumy stolicy to nie tylko ostatnie lata. Zawsze będę powtarzał, że swój wielki wkład mieli ludzie, nie zawsze może doceniani przez kibiców. Byli tacy, którzy w naszą wspólną polonijną sprawę włożyli gro swego czasu i wiele pieniędzy, energii i zaangażowania. Muszę tutaj wymienić śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Marka Jurka, Janusza Romanowskiego, którzy przyczynili się do zdobycia przez piłkarzy drugiego tytułu Mistrza Polski w 2000 roku, śp. Jana Ranieckiego, który tyle zrobił dla popularyzacji klubu, dzięki pamiętnej akcji „kibic”, Józefa Wojciechowskiego, za którego czasów wielokrotnie ogrywaliśmy wielokrotnie naszego lokalnego rywala. Takich osób, które pomagały klubowi wspierając go finansowo było więcej. Większość z nich nie jest znana szerszym kręgom kibiców. Chciałbym tutaj wymienić Jarosława Popiołka, Lucjana Siwczyka, Romana Sabaja, Mariusza Czaję oraz wielu innych kibiców, którzy na różny sposób pomagali temu klubowi. Gdyby nie oni oraz zastępy znanych trenerów i działaczy jak Jerzy Engel, Michał Listkiewicz, grono intelektualistów, profesorów i polityków, wiernych kibiców Polonii, to nie byłoby dziś w Polonii i Pana Prezesa Gregoire’a Nitot, któremu zawdzięczamy nasze obecne nadzieje związane z przyszłością klubu. Jestem świadomy, że nie wymieniłem setek osób – sportowców, piłkarzy, wielu działaczy, trenerów, artystów, lekarzy, prawników, którzy kochają ten klub i wiele dla niego zrobili. Zawsze zostaną w mojej pamięci, a jestem przekonany, że i Pan Bóg im za to wynagrodzi.
Panie Jerzy, za kilka tygodni będzie Pan przeżywał jubileusz 75. pracy dla swego ukochanego klubu. Przygotowywany jest przez Pana przyjaciół i wypadnie na pewno znakomicie. Drogi Panie Prezesie, wszyscy kibice pamiętają Pana wielkie charytatywny gest dla Polonii w jej trudnej sytuacji. Sprzedał Pan swoje mieszkanie, ażeby pomoc swemu ukochanemu klubowi, a dzisiaj jak to niektórzy mówią został Pan „zasłużonym dla Śródmieścia bezdomnym”. Jak to w ogóle jest możliwe?
Nie chciałbym o tym opowiadać. To jest jedna z traum mojego życia. Nie żałuję jednak tego gestu sprzed lat. Mam nadzieję, że wszystko się dobrze rozwiąże. Tym bardziej, że grono moich przyjaciół na czele z Jarosławem Popiołkiem, prezesem Fundacji Nasza Warszawa i współwłaścicielem nowo reaktywowanej sekcji koszykówki męskiej oraz dobra wola i zrozumienie Pana Burmistrza Dzielnicy Warszawa-Śródmieście przyniosą oczekiwanie efekty i będę mógł zamieszkać w jakimś godziwym mieszkanku. Dobrze by było, ażeby to było niedaleko stadionu. Jestem wierzącym katolikiem i mam nadzieję, że kawał życia, które oddałem dla Polonii, Pan Bóg doceni przez innych ludzi.
Panie Jerzy, zrobił Pan tyle dla polskiego i warszawskiego sportu. Dla sportu dziecięcego i młodzieżowego, czego przykładem jest międzynarodowy Piłkarski Turniej Pamięci Małego Powstańca. Z wielką estymą na wielu stadionach Polski jest wypowiadane Pana nazwisko. Po zdobyciu przez Polonię Warszawa Mistrza Polski w 2000 roku, kibice nieśli Pana na rękach z Łazienkowskiej na Konwiktorską. Jakie życzenie ma dzisiaj sędziwy człowiek i szanowany Honorowy Prezes Polonii Warszawa?
Trudno powiedzieć. Chciałbym mieszkać w jesieni swojego życia blisko przy Konwiktorskiej. Byłoby mi bardzo miło, gdyby przynajmniej symbolicznie moje prochy tu rozrzucili. Chciałbym, ażeby za kilkanaście lat moja Polonia zdobyła znowu Mistrza Polski na wspaniałym stadionie, a ja być może już z innej rzeczywistości będę się z tego cieszył i dalej swojemu kochanemu klubowi kibicował.
Tego wszystkiego w imieniu redakcji gazety „Polska Po Godzinach” życzę Panu Prezesowi. Bożego Błogosławieństwa na każdy dzień Pana życia.
ks. dr Andrzej Chibowski
You must be logged in to post a comment.