Z Markiem Citko, jednym z najlepszych polskich piłkarzy w historii tej dyscypliny, rozmawia ks. dr Andrzej Chibowski.
Panie Marku, bardzo często znani polscy sportowcy pochodzą z rodzin o wielkich sportowych tradycjach. Tak było ze śp. Kamilą Skolimowską, złotą medalistką Igrzysk Olimpijskich w Syndey. Podobnie jest z naszą utalentowaną tenisistką Igą Świątek – zwyciężczynią Roland Garros, czy też naszym znakomitym Robertem Lewandowskim. Czy Pan również pochodzi z usportowionej rodziny?
Ja nie pochodzę z usportowionej rodziny. Nikt w niej zawodowo nie uprawiał sportu. Rodzice nie interesowali się sportem. Ich codziennością była praca zapewniająca byt pokaźnej gromadce dzieci. Było nas pięcioro rodzeństwa; siostra i czterech braci. To właśnie z braćmi, którzy wpoili mi zamiłowanie do piłki oraz z kolegami, na naszym „usportowionym” białostockim osiedlu grałem w piłkę od dziecka. Stała się ona moją pasją od najmłodszych lat. Najpierw graliśmy na podwórku, a potem było boisko. Pamiętam, jak po niedzielnym Teleranku przez kilka godzin kopaliśmy piłkę. Były jeszcze mecze w szkole oraz piłkarskie szkolne turnieje. Niektórzy nawet żartowali, że z piłką się urodziłem. Grałem w piłkę w każdej wolnej chwili, nawet jeżeli nie miałem z kim grać.
Jak rozpoczęła się Pana przygoda z futbolem? Kto najbardziej dopingował i motywował Pana do zawodowego uprawiania piłki? Czy piłkarz grający w swojej karierze w kilku najbardziej znanych klubach Polski z Widzewem i Legią na czele, grający w zespołach zagranicznych i Lidze Mistrzów oraz Reprezentacji Polski, miał swoich piłkarskich idoli?
Kiedy zacząłem wyczynowo grać w piłkę, to moim piłkarskim idolem był Diego Maradona. Podziwiałem jego technikę i drybling i sam chciałem grać tak jak on. Oglądałem również Mistrzostwa świata w Hiszpanii, Meksyku i we Włoszech. Widziałem wielu dobrych piłkarzy. Podpatrywałem ich grę i starałem się ich naśladować. Takim europejskim piłkarzem, którego lubiłem oglądać był Duńczyk Brian Laudrup. Głównie jednak sam ciężko trenowałem. Często odbijałem piłkę od ściany i starałem się ją dobrze przejmować. Tak doskonaliłem użyteczną technikę piłkarską, którą potem wykorzystywałem na boisku.
Panie Marku, jako ksiądz fascynowałem się Pana grą. Byłem dumny, że w Jagiellonii Białystok gra bardzo utalentowany ofensywny pomocnik ze znakomitą techniką, doskonałym przeglądem pola, a przy tym bardzo szybki. Fachowcy wróżyli Panu wielką karierę. Jak wyglądały Pana pierwsze kroki w białostockich drużynach – Włókniarzu i Jagiellonii?
We Włókniarzu Białystok grałem tylko rok, gdyż ten klub był najbliżej mego miejsca zamieszkania. Nie miał on jednak hali i dlatego nie można było trenować zimą. Ja natomiast nie potrafiłem przez trzy miesiące wytrzymać bez piłki. Wtedy mój kolega namówił mnie do Jagiellonii Białystok, gdzie była hala i tam, w okresie zimowym, mogłem trenować siłę. I tak trochę przez przypadek zaczęła się moja przygoda z Jagiellonią. Chciałbym podkreślić, że największy wpływ na moje piłkarskie wyszkolenie miał Ryszard Karalus – trener i wychowawca młodych piłkarzy, a potem przez pewien czas trener seniorów Jagiellonii. Ciągle powtarzał nam, że najważniejsza jest technika, i że na boisku są ważne trzy rzeczy; trzeba szybko myśleć, szybko biegać i szybko operować piłką. Do tego nas mobilizował i wymagał, abyśmy ciągle ćwiczyli te niezbędne piłkarskie elementy. To on w najwyższym stopniu przyczynił się do ukształtowania moich piłkarskich umiejętności i to dzięki niemu zawdzięczam swoją piłkarską klasę. Uczył nas należytego przyjęcia i odpowiedniego uderzenia piłki oraz dokładnych przerzutów.
Oprócz treningów u trenera Karalusa, sam poświęcałem dużo czasu na ćwiczenia z piłką. Moja determinacja i miłość do piłki, bardzo dobry trener plus moja odwaga, a nawet bezczelność na boisku sprawiły, że dosyć szybko osiągnąłem wysoki, piłkarski poziom i dzięki temu trafiłem do reprezentacji.
Wielu kibiców ma jeszcze w pamięci bramkę, jaką niemal z połowy boiska – grając w Widzewie strzelił Pan znakomitemu bramkarzowi Atlético Madryt – Molinie. Ten klub był wtedy Mistrzem Hiszpanii. Techniczny, precyzyjny strzał, którym przelobował Pan bramkarza, wprawił w euforię cały stadion i całą Polskę. Była to jedna z najładniejszych bramek jaką strzelono w pamiętnych rozgrywkach Ligii Mistrzów. Czy pamięta Pan te chwile? Co Pan czuł po zdobyciu tak nieprawdopodobnego gola?
Na pewno czułem się wspaniale. Podobnie jak kibice na stadionie, przeżywałem wielką radość. Wiedziałem, że ten bramkarz lubi wychodzić daleko od bramki. Kilka rzeczy zadecydowało o tym, że zdecydowałem się na taki niekonwencjonalny strzał, który zakończył się efektowną bramką. O powodzeniu mojej decyzji przelobowania bramk rza zadecydowała głównie moja odwaga na boisku. Zawsze lubiłem ryzykować, grać odważnie i nieszablonowo. Zadecydowały również lata treningu, który mi pozwolił wypracować technikę, umożliwiającą oddanie precyzyjnego strzału z tak dużej odległości.
Po sukcesach w Lidze Mistrzów i pierwszych występach w reprezentacji zapanowała „Citkomania”. Młodzi chłopcy chcieli tak strzelać i dryblować jak Marek Citko. Miał Pan wtedy również wiele fanek i wielbicielek swego talentu. Zdobyta w eliminacjach do Mundialu (1998) bramka na historycznym Stadionie Wembley sprawiła, że w 1996 roku został Pan najlepszym sportowcem Polski, wyprzedzając w tej klasyfikacji wielu mistrzów olimpijskich. Stał się Pan piłkarskim odkryciem roku. Wielu mówiło wtedy, że Marek Citko zrobi wielką karierę w dobrym zagranicznym klubie. Dla fachowców i kibiców był Pan piłkarzem z ogromnym potencjałem. Jak sobie Pan radził z wielką popularnością? Jaki to miało wpływ na Pana piłkarską formę? Czy nie przeszkadzała ona w Pana piłkarskim rozwoju? W tym czasie najbardziej cieszyła mnie piłka, w którą chciałem jak najlepiej grać. Skupiałem się głównie na graniu, tym bardziej, że zacząłem występować w Reprezentacji Polski. Byłem świadomy tego, że szczególnie po golu na Wembley oraz wygraniu plebiscytu na najlepszego sportowca Polski, stałem się bardzo popularnym piłkarzem. Starałem się jednak, aby to do mnie zbytnio nie dochodziło. Chodziłem po ziemi i nie chciałem spoczywać na laurach. Najważniejsza dla mnie była piłka i treningi. Owszem, cieszyłem się z tego, że kibice chcą mieć mój autograf i zdjęcie. Uważam jednak, że to nie przeszkadzało wcale w uprawianiu futbolu. Nie odczuwałem żadnej paraliżującej presji. Byłem zadowolony i dumny, że tak wielu chłopców chce grać tak jak ja.
W karierze piłkarskiej Marka Citki było kilku trenerów. Oni szlifowali Pana talent. Stał się Pan piłkarskim diamentem. Którym trenerom i szkoleniowcom pracującym w klubach i reprezentacji najwięcej Pan zawdzięcza? Jakie cechy rzemiosła piłkarskiego oraz charakteru zaszczepili oni w Panu?
Trenerem, który mnie piłkarsko oszlifował był najpierw Ryszard Karalus. W piłce seniorskiej, trenerem, z którym przeżyłem wiele sukcesów, i przy którym mogłem dalej doskonalić swój piłkarski warsztat był Władysław Smuda. Natomiast uważam, że trenerzy prowadzący reprezentację nie mają już wielkiego wpływu na podnoszenie poziomu piłkarskiego konkretnego zawodnika, bo na to mają zbyt mało czasu. Moja gra w reprezentacji przypadła na kadencję Antoniego Piechniczka. Nasze spotkania i treningi były zbyt krótkie, i było ich zbyt mało. Trzeba było ustalać założenia gry na konkretny mecz.
Gdyby nie ciężka kontuzja ścięgna Achillesa, przerywająca Pana karierę aż na 16 miesięcy, byłby Pan z pewnością jednym z najlepszych piłkarzy w Europie, a nawet na świecie. Czy wtedy przeczuwał Pan, że odniesiona kontuzja tak bardzo przyczyni się do przedwczesnego zakończenia tak dobrze zapowiadającej się kariery?
Wtedy tak nie myślałem. Byłem młody. Cieszyłem się piłką i życiem. Myślałem, a nawet byłem przekonany, że po tej kontuzji szybko się wyleczę i powrócę na boisko. Przerwa w treningach była jednak bardzo długa i już nie wróciłem do takiej formy jak wcześniej. To prawda, trochę się załamałem. Pomogła mi wtedy moja wiara. Mówiłem sobie: „To jest wola nieba i z nią się zawsze zgadzać trzeba”. Wtedy też pomyślałem, że może Pan Bóg ma wobec mnie inny plan. Moją ulubioną księgą jest Księga Hioba. Starałem się sobie wytłumaczyć tę sytuację. Uważałem, że sport jest tylko sportem, że piłkarzem się bywa przez kilka lat, a człowiekiem jest się przez całe życie. I tak do tego podchodziłem. Nie płakałem nad sobą z tego powodu.
Przed kontuzją mówiło się, że Marek Citko przygotowany jest do gry w wielkich europejskich klubach takich nawet jak: Liverpool, Arsenal czy też włoski Inter. Angielski Blackburn Rovers złożył nawet konkretną finansową ofertę. Co czuje piłkarz, kiedy kontuzja przekreśla nagle karierę, plany i marzenia?
To się nie stało z dnia na dzień. Rehabilitowałem się i wierzyłem, że wrócę do formy i na boisko. Jednak z każdym miesiącem to się nie udawało. Starałem się trenować, aby odpowiedni poziom piłkarski zachować w ekstraklasie i może jeszcze wrócić do reprezentacji. W tych kategoriach patrzyłem na moją sytuację. Później jednak trzeba było się pogodzić, że już nie zrobię takiej kariery, o której marzyłem. Kontuzja uniemożliwiła mi realizację moich planów. Wtedy zmieniły się już moje priorytety Założyłem rodzinę. Była żona i dzieci. I w tych kategoriach zacząłem patrzeć na życie.
Przeżywamy Światowy Rok Rodziny. Jaką rolę w życiu Pana ona odgrywa? Ile Pan ma dzieci i czy wśród nich jest chłopak, który będzie kontynuował Pana piłkarskie tradycje?
Rodzinę oceniam jako największy skarb i najlepsze środowisko wychowawcze dla swoich dzieci. Rodzina pozwoliła mi się w życiu zdyscyplinować. Mam troje dzieci – dwie dziewczynki i chłopca. Być ojcem trójki kochanych dzieci to wielkie wyzwanie. Mój syn nie będzie już piłkarzem. Urodził się z bardzo poważną wadą serca i miał już trzy operacje na otwartym sercu. Ma teraz tylko pół serduszka. Ale ja też nie chciałem i nie marzyłem o tym, aby mój syn był piłkarzem. Ciężko jest synowi – mamy wiele takich przypadków – udźwignąć presję, kiedy wcześniej jego ojciec grał na dobrym, profesjonalnym poziomie. Moje córki mają styczność ze sportem. Trochę grają w tenisa i tańczą.
Wielu, w tym także i ja – zagorzały kibic piłkarski, były duszpasterz sportowców i artystów, cenimy Pana i za to, że w pewnym momencie swojego życia umiał Pan stanąć w prawdzie i odważnie wyznać: „Gol z 1996 roku na Stadionie Wembley miał paradoksalnie także i negatywny wpływ na moje życie”. W jednym z wywiadów Pan wtedy mówił: „Stałem się niemal celebrytą. Z solidnego piłkarza przemieniałem się powoli w gwiazdora zdobiącego pierwsze strony gazet”. Jak długo dojrzewał Pan do takiej świadomości?
Obserwowałem, co się wokół mnie dzieje. Uważałem to za jakieś szaleństwo, a ja przecież chciałem tylko jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Byłem człowiekiem jak każdy inny. Świadomy byłem, że moja praca jest widoczna, że obserwuje ją kilkanaście tysięcy kibiców na stadionie, a miliony przed telewizorami. Starałem się jednak być w tym wszystkim normalny. W pewnym momencie ta popularność była rzeczywiście tak duża, że trochę straciłem poczucie swojej wolności, nie mogąc wyjść do restauracji czy też kina. Był to czas, kiedy byłem rozpoznawalny dosłownie wszędzie. Czułem, że powoli staje się celebrytą. Z solidnego piłkarza mogłem się powoli przemienić w gwiazdora. Było to możliwe, gdyż moja podobizna zdobiła pierwsze strony najpopularniejszych gazet. Dużo mówiło się o mnie w telewizji. Słyszałem wiele komplementów o swojej grze. A ja czułem, że przecież nic jeszcze takiego wielkiego nie osiągnąłem. Dziękuję Bogu, że to wszystko zrozumiałem i uświadomiłem sobie w odpowiednim czasie.
W historii piłki nożnej było wielu znakomitych piłkarzy jak choćby Diego Maradona, Anglik Paul Gascoigne czy też Irlandczyk George Best, którzy swój talent rozmienili na drobne. Historia polskiego futbolu również zna takie przypadki. Współczesna piłka zawodowa, to przecież okazja do wielkiej popularności i dużych pieniędzy, co często powoduje utratę samozachowawczego instynktu. Czy w przypadku młodych jeszcze nieukształtowanych osobowościowo zawodników, nie jest to wielka pokusa? Co należy robić, jak postępować i trenować, aby w zawodowej piłce osiągać sukcesy – marzenie tysięcy młodych chłopców biegających po polskich orlikach? Jeżeli młody zawodnik szybko osiąga sukces sportowy i popularność, i za tym idą duże pieniądze, to wszystko zależy od jego mądrości i roztropności, jak to osiągnięcie będzie umiał skonsumować. Czy nie ulegnie taniej popularności i nie zachłyśnie się swoją sławą, tracąc instynkt samozachowawczy. Tacy piłkarze najczęściej niewiele potem osiągają.
Myślę, że dopiero piłkarz, który osiągnie jakieś sukcesy w pucharach europejskich i w reprezentacji, może dopiero mówić o jakiejś satysfakcji i z tego się cieszyć. Jeżeli piłkarz strzela w ekstraklasie kilka bramek i myśli, że jest już wielki to, to jest już początek jego końca. Trzeba mieć w swoim życiu charakter i ukształtowaną hierarchię wartości. Tylko wtedy można osiągnąć sukces. Kariera piłkarska szybko przemija, a człowieczeństwo trzeba weryfikować codziennie.
Jako czynny piłkarz często Pan podkreślał, że istotną rolę w Pana życiu pełni wiara w Boga. Okazywał Pan to zarówno na boisku, jak i w życiu. Wielu pamięta Pańskie świadectwo wygłoszone w Sanktuarium na Jasnej Górze. Wtedy Pan opowiadał o doświadczeniu obecności Boga w swoim życiu. Czy to wiara w Boga i codzienne świadectwo powodują, że wielu kolegów z boiska oraz kibiców ocenia Pana jako niezwykle ciepłego, otwartego na pomoc innym, człowieka?
Wiara w moim życiu jest najważniejsza. Uważam, że rodzimy się po coś i umieramy po coś. Nigdy nie stawiałem sobie za cel, a żeby być najlepszym piłkarzem na świecie. Najważniejsze jest dla mnie osiągnięcie zbawienia. I wtedy cała hierarchia w życiu tak się zmienia, że piłka, sport stają się tylko dodatkiem, a fundamentem i celem mojego życia jest bycie dobrym człowiekiem, który ma zasłużyć na niebo. Jeżeli mamy ukształtowany właściwy fundament i odpowiedni świat wartości, to wtedy łatwiej jest nam żyć, niezależnie od tego czy mamy sukcesy, czy też przeżywamy trudności. Ja często mówię, że dla mnie najważniejsze są Bóg, wiara i Ojczyzna. I ta wiara pomaga mi w życiu pokonywać wszelkie przeszkody i przetrwać każde cierpienie.
Panie Marku, jak Pan doszedł do takiej dojrzałej wiary, czy to się stało nagle, czy to był pewien proces?
Wydaje mi się, że to był proces. Ważną rolę odegrała w nim moja mama, widok mojej mamy, która dużo się modliła i często odmawiała Różaniec. Myślę, że jej modlitwa bardzo zaowocowała w moim życiu. Była też młodzieżowa wspólnota Ruchu Światło i Życie oraz przeżywane rekolekcje oazowe. Wielkie wrażenie wywarła na mnie książeczka „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis, a potem przejmująca opowieść o Janie Marii Vianney’u. Czytałem również „Dzienniczek” siostry Faustyny. Te książki kształtowały moją osobowość i światopogląd. Pozwoliły zrozumieć, co jest najważniejszym celem człowieka. Bardzo cenię duchową wartość Eucharystii. Nawet jako czynny zawodnik Widzewa starałem się być codziennie na Mszy Świętej. Różaniec i Koronka do Bożego Miłosierdzia to również ważne dla mnie praktyki religijne. Założenie rodziny i moja ojcowska odpowiedzialność, to okazja do głębszego kontaktu z Bogiem.
Za kilkanaście dni rozpoczynają się Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Ze względu na pandemię będzie to turniej nietypowy. Rozgrywany będzie w wielu europejskich miastach i przy niepełnych trybunach. Nasza reprezentacja bierze w nim również udział. W narodzie, wśród polskich kibiców „huraoptymizm”, choćby ze względu na sportowe wyczyny Roberta Lewandowskiego. Czy przypadkiem nie jest tak, że przez pryzmat sukcesów Roberta, zbyt entuzjastycznie oceniamy szansę naszych orłów? To prawda, mamy jednego piłkarza klasy światowej, ale tylko kilku gra na poziomie europejskim. Czy to nie za mało, aby na mistrzostwach wyjść z silnej grupy eliminacyjnej, w której zmierzymy się z młodymi wirtuozami z Hiszpanii i solidnymi, twardymi piłkarzami ze Szwecji?
Trochę tak jest. Co do trenera Sousy, to mam pewne obawy. W meczach eliminacyjnych pokazał, że tak naprawdę uczy się jeszcze reprezentacji i nie wiem czy jest przygotowany do prowadzenia drużyny na tak dużym turnieju. Popełnił kilka błędów w eliminacjach do mistrzostw świata. Mecze sparingowe przed Mistrzostwami Europy pokażą czy wyciągną z nich wnioski. Nie jestem wielkim optymistą, tym bardziej, że za rywali mamy silne drużyny Hiszpanii i Szwecji. Jeżeli chcemy wyjść z grupy, to musimy zagrać odważnie, dwoma napastnikami, wysokim pressingiem. Musimy utrzymywać się przy piłce a nie tylko próbować przeszkadzać przeciwnikowi i czekać na jego błędy. Jeżeli będziemy się tylko bronić, to nawet z Roberta Lewandowskiego nie będziemy mieli pożytku, gdyż nie będzie miał dogrywanych piłek. Uważam, że powinniśmy grać systemem 4 – 4 – 2, gdyż nie mamy kreatywnego środka.
Jakie elementy piłkarskiego rzemiosła w przypadku naszych orłów mogą przynieść oczekiwany przez kibiców i całą Polskę, sukces? Jak więc Pan ocenia nasze szanse?
Przede wszystkim odwaga. Ostatni mecz na Wembley pokazał, że w pierwszej połowie byliśmy przestraszeni, sparaliżowani i wycofani. Biegaliśmy tylko za angielskimi zawodnikami, którzy nie byli przecież w najwyższej formie. W drugiej połowie było trochę lepiej. Jeśli my tak będziemy grać na Mistrzostwach Europy to zapomnijmy o dobrych wynikach. Trzeba być jednak optymistą.
Kto jest więc Pana faworytem na tych mistrzostwach?
Jest kilka wyrównanych drużyn. Zwycięzców należy upatrywać wśród takich zespołów jak: Francja, Hiszpania czy też Włochy. Być może Portugalia. My – kibice liczymy jednak na sukces Polaków. Bo przecież wiara w narodzie musi być.
W imieniu Czytelników „Polska po godzinach” dziękujemy Panu za rozmowę. Życzymy Bożego Błogosławieństwa, wielu sukcesów i satysfakcji w życiu i w pracy z dziećmi i młodzieżą. Mamy nadzieję, że kilku Pana wychowanków będzie kiedyś grało w Reprezentacji Polski.
Ks. dr Andrzej Chibowski
You must be logged in to post a comment.