Można dziecku łamać po trochu wolę, pozbawiać samodzielności, uniemożliwiać dorastanie, branie odpowiedzialności za własne czyny. Można nim do woli manipulować, oszukiwać, zaniedbywać – i nikt się o tym nie dowie, nikt nie zainterweniuje, jeśli jest nakarmione, ubrane. I tak naprawdę wciąż jest to kwestia naszego sumienia – są to bowiem zbrodnie nie do wykrycia.
Nie milkną echa skandali związanych z wykorzystywaniem seksualnym dzieci przez duchownych Kościoła katolickiego w Polsce. Wcześniej byliśmy świadkami wybuchu podobnych skandali w Irlandii czy USA. W tym samym czasie rozgrywa się wielki coming out zachodnich aktorek molestowanych seksualnie przez mężczyzn trzymających władzę w świecie kinematografii – reżyserów czy producentów filmowych.
Czasem nawet żal nam schorowanych emerytowanych biskupów i podstarzałych genialnych reżyserów, którzy na starość przeżywają wstyd, odrzucenie przez społeczeństwo, a przede wszystkim wielkie zdziwienie. Oto bowiem to, co było dawniej normą, obecnie staje się zbrodnią – a oni na naszych oczach w krótkim czasie z miłych facetów przeobrazili się w potwory. Ale najbardziej oczywiście żal nam krzywdzonych kobiet i przede wszystkim dzieci – które przez tyle lat, a właściwie stuleci (bo dramat ten jest stary jak świat) cierpiały potworny ból i osamotnienie. I cieszymy się, że ten koszmar na naszych oczach powoli się kończy.
Słysząc o kolejnych odkrywanych sprawach molestowania seksualnego dzieci oczywiście bulwersujemy się – po cichu zadowoleni, że nas to nie dotyczy. Może warto jednak zdać sobie sprawę z tego, że wykryte przestępstwa są jedynie wierzchołkiem lodowej góry, że ukazują nasze naturalne złe skłonności; że przemoc wobec dzieci jest grzechem powszechnym. Wykorzystywanie seksualne to tylko jeden z jej przejawów agresji wobec dzieci. Każe nam zastanowić się nad niewidocznymi aktami przemocy – zło pojawia się również w „dobrych domach”, często w rodzinach filozofów, pedagogów, psychologów, lekarzy… Może warto zdać sobie sprawę, że miłość do dziecka jest dla każdego trudnym zadaniem – wbrew temu, co narzuca nam współczesna kultura, która w niespotykany dotąd sposób chroni dziecko i stoi na straży jego praw.
Epoka dziecka
Przez całe wieki dziecko było na samym dnie społecznej hierarchii – małe, słabe, bezbronne. Z powodu wysokiej umieralności nikt się dziećmi nie przejmował. W epoce przedprzemysłowej na przykład beztrosko oddawano je do wykarmienia mamkom, czego większość niemowląt nie przeżywała. Nie istniało dzieciństwo jako specjalny czas – należało jak najszybciej dorosnąć, by stać się pełnowartościowym człowiekiem. Dzieci były potrzebne głównie jako tania (darmowa) siła robocza, oraz do zapewnienia rodzicom opieki na starość. Nie miały one żadnych praw i praktycznie zdane były na łaskę i niełaskę swoich opiekunów.
Dziś jest (z pozoru) zupełnie inaczej. Nasza cywilizacja osiągnęła ten moment rozwoju, że uznaliśmy prawa dziecka, uszanowaliśmy jego godność, wolność, potrzeby. Dzisiaj dziecko może być po prostu dzieckiem – nie zajmuje już ono ostatniego miejsca w ludzkie hierarchii, a jego małość, słabość została wzięta w obronę. Można powiedzieć, że to triumf chrześcijaństwa, broniącego najsłabszych, najmniejszych z braci – triumf chrześcijaństwa w zlaicyzowanej Europie… Dlaczego więc wciąż mają miejsce tak upiorne zbrodnie przeciw dziecku?
Trudna miłość
Tak naprawdę trudno jest kochać dziecko – choć wiemy, że tak trzeba. Trudno właśnie dlatego, że jest małe, słabe i bezbronne. Trudno jest kochać naprawdę, nieustannie, cierpliwie. Łatwo jest widzieć w dziecku laleczkę do ubierania, do przynoszenia piątek ze szkoły – łatwo uznać je za okropnego wrzeszczącego bachora, który jeszcze wczoraj był grzeczny. Trudno jest wierzyć we własne dziecko, łatwo jest zaś wątpić w swoje dziecko – w to, że będzie mądre i dobre, że może mieć po prostu zły dzień. Łatwo jest sądzić, że robi nam na złość, że jest złe, że nieudane, że trudne, złośliwe, wolno się rozwija, leniwe. Więc podejrzewamy dziecko, oczerniamy je, nie ufamy mu, nie wierzymy, że ma coś do powiedzenia, nie słuchamy, nie staramy się zrozumieć. I krzywdzimy – właśnie dlatego, że jest słabe, że tak łatwo je skrzywdzić. Nie poda nas przecież do sądu o zniesławienie, nie odgryzie się, nie odpłaci pięknym za nadobne. Nie wie nawet, że jest krzywdzone. Bezbronne – mimo, że coraz częściej prawo bierze je w obronę.
Tak naprawdę w tylu sprawach dziecko zdane jest na nas. Można popełnić bezkarnie wiele zaniedbań miłości. Na przykład – brak szacunku. Można dziecku obiecywać różne rzeczy i nie dotrzymywać obietnicy. Można dziecku łamać po trochu wolę, pozbawiać samodzielności, uniemożliwiać dorastanie, branie odpowiedzialności za własne czyny. Można nim do woli manipulować, oszukiwać, zaniedbywać – i nikt się o tym nie dowie, nikt nie zainterweniuje, jeśli jest nakarmione, ubrane. I tak naprawdę wciąż jest to kwestia naszego sumienia – są to bowiem zbrodnie nie do wykrycia.
Był taki człowiek, który bronił dzieci, wczuwał się w ich potrzeby, walczył, by uszanowano w dziecku człowieczeństwo. Janusz Korczak – bo o nim mowa – walczył o dzieci aż do męczeńskiej śmierci. Do dziś inspiruje rodziców i wychowawców na całym świecie.
Pułapka politycznej poprawności
Dziś, zgodnie z polityczną poprawnością, demonstrujemy swój pozytywny stosunek do dzieci, wyrozumiałość, szlachetność. Zgodnie głosimy, że dziś dzieci mają być tylko szczęśliwe, mają rosnąć, uczyć się, rozwijać – bo tego od nas wymaga kultura. Sprawą moralną jest jednak rachunek sumienia nad rzeczywistym, a nie tylko postulowanym stosunkiem do dziecka, nad tym, co rzeczywiście jest w naszym sercu – tam przecież rodzą się słowa i czyny. Na przykład, nasza cywilizacja przekonuje nas, że dzieci nie można mieć w jakimś celu, że ich rodzenie i wychowywanie powinno być bezinteresowne. Za barbarzyńskie uznajemy czasy, gdy dzieci były liczone jako ważna siła robocza, czy uznawane jako zabezpieczenie rodziców na starość.
Tymczasem, choć wydaje nam się, że mamy dzieci dla nich samych, rzeczywiste nasze motywacje mogą być inne. Często posiadamy dzieci dlatego, żeby potwierdzić, że wszystko z nami w porządku, że jesteśmy płodni. Mamy dzieci, bo nas na nie stać. Mamy dzieci, bo czujemy taką psychiczną potrzebę. Mamy je, by nie odstawać od reszty społeczeństwa (i dlatego jeśli w społeczeństwie przeważa bezdzietność i małodzietność, my też się do tego dostosowujemy). Mamy dzieci, ponieważ marzymy o wieczności, o tym, że dzieci osiągną to, czego nam się nie udało. Gdzie tu miejsce na bezinteresowność? Albo, choć głosimy bezinteresowność w wychowaniu i szacunek dla osobowości dziecka, tak naprawdę złości nas, że nie jest ono takie jak sobie wymarzyliśmy. I choć głosimy jego nietykalność, trudno nam powstrzymać się od słownej czy fizycznej agresji. Jakże często oszukujemy sami siebie, a nasze czyny i słowa coraz bardziej się rozchodzą. Głosimy piękne hasła popadając w zakłamanie, ponieważ w sercu nie jesteśmy do nich przekonani, a tylko skupiamy się na spełnianiu kulturowych oczekiwań. To jednak zbyt mało.
Jeśli kultura pozostaje jedynym punktem odniesienia dla naszych poglądów i czynów, a zabraknie ich zrozumienia, pojęcia sercem, wpadniemy w pułapkę politycznej poprawności I takie zakłamanie, które wkrada się w nasz stosunek do dzieci, będzie nieuniknione, dopóki nie zaczniemy pracować nad kulturowymi „oczywistościami”, dopóki sami, we własnych sumieniach, nie zastanowimy się nad naszym prawdziwym stosunkiem do dziecka, nad jego podstawami moralnymi. Hasła nie wystarczą… potrzebne jest uzasadnienie, zasada naczelna, po prostu odpowiedź na pytanie: dlaczego mam postępować w taki sposób? W imię czego? W imię czego dobrze traktować dziecko – mniejsze ode mnie, słabsze, niemądre, drażniące…
Chcesz mieć dziecko? Pracuj nad sobą
Okazuje się często, że nasza kultura, choć głosi dobre i mądre rzeczy, nie potrafi ich jednocześnie uzasadnić. Powołuje się na ogólne humanitarne idee, które nie wszystkich przekonują. Żeby naprawdę wiedzieć, dlaczego postępować według zasad, potrzebne jest uwierzyć w coś. Uwierzyć w godność człowieka, uwierzyć w miłość, która stoi na przekór prawu silniejszego i wszechwładnej konkurencji, uwierzyć w człowieka po prostu. Wielu filozofów głosi, że by wierzyć w takie naczelne wartości, potrzebna jest transcendencja, niezmienny punkt odniesienia, który przekracza człowieka. Taką transcendencję daje nam religia, wiara w Boże Objawienie, które ukazuje prawa współżycia między ludźmi wpisane w ludzką naturę. Dlatego szczególnie wierzący ludzie powinni nieustannie odnosić do wiary to, co mówi im kultura.
W perspektywie wiary chrześcijańskiej dziecko jest darem Boga – dlatego nie jest naszą własnością. Jako człowiekowi, stworzonemu przez Boga, należy mu się bezinteresowny szacunek i miłość, niezależnie od tego, jak jest małe, słabe, trudne.
Tę „dogmatyczną” godność istoty ludzkiej od pierwszych chwil życia aż do śmierci, znaną wszystkim religiom, chrześcijaństwo uzupełnia w jedyny i niepowtarzalny sposób, poprzez świadectwo Chrystusa. Oto bierze On w szczególną obronę istoty słabe, upośledzone, biedne – oto głosi on zasadę miłości, która przeczy przyrodniczej zasadzie siły, konkurencji i przetrwania. Oto do królowania w niebie z Chrystusem zaproszeni zostaną ci, którzy nakarmili głodnych, którzy odziali nagich, którzy usłużyli „jednemu z tych braci najmniejszych” – tym samym bowiem służyli Chrystusowi, który upodobał sobie małość, słabość, największe biedy tego świata. A któż jest tym najmniejszym bratem, jeśli nie dziecko właśnie. Dziecko to najlepszy sprawdzian naszego chrześcijaństwa. Nie musimy szukać daleko, by służyć najmniejszemu z braci.
„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Ludzie wierzący mają obowiązek nieustannie zastanawiać się nad tym, jak kochać najmniejszego i najsłabszego brata, jakiego stawia przed nimi Bóg. Nie oglądając się na społeczny obyczaj, który żąda miłości do dziecka jako oczywistości, powoli uczyć się tej najtrudniejszej może miłości – do wrzeszczącego noworodka, marudzącego niemowlaka, niesfornego kilkulatka, zbuntowanego nastolatka, błądzącego dorosłego dziecka.
Niewierzący też w miarę możliwości powinni te kulturowe prawa rozważać w swoim sercu, odnosząc je do swoich idei. U zarania XX w. zajadły krytyk chrześcijaństwa Fryderyk Nietzsche w swym „Zaratustrze”, mającym być „dobrą nowiną” głoszoną w świecie, w którym runął porządek religijny, napisał: „Zaliś jest człowiekiem, któremu wolno życzyć sobie dziecka?”. Nietzsche doskonale przeczuł, iż brak horyzontu religijnego zmusza każdego odpowiedzialnego człowieka do rozważenia w swej duszy swojego stosunku do przyszłego dziecka. Wrażliwość filozofa, który domaga się głębokiego uzasadnienia „kwestii dziecka” ukazuje, iż jest to zagadnienie moralne, które zbyt często traktowane jest jako sprawa czysto przyrodzona czy przypadkowa.
Czy uznaje się horyzont religijny czy też nie, można jednak stwierdzić, iż poprzestawanie jedynie na politycznej poprawności (i wszelkiej zewnętrznej idei) jest drogą donikąd, która nie nauczy nas ani wierzyć w głoszone przez nas prawdy, ani według nich żyć. Bo nie wiadomo skąd, rodzi się rozziew między naszymi słowami i czynami, a wspaniały pedagog, rodzic czy ksiądz okazują się być krzywdzicielami dzieci… Jeśli chcemy troszczyć się o dzieci, potrzebujemy, poza (najpiękniejszymi nawet) ideami, osobistego rozwoju etycznego czy religijnego. Potrzebujemy pracy nad sobą, by było nam wolno – jak grzmi Nietzsche – życzyć sobie dziecka.
Dagmara Jaszewska
You must be logged in to post a comment.