Z Lucyną Kicińską – wieloletnią (2008-2019) koordynatorką Programu Pomocy Telefonicznej Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę rozmawia Elżbieta Manthey, założycielka Juniorowa, blogerka, dziennikarka, mama Marysi i Tymona.
Z jakimi problemami borykają się współczesne dzieci i nastolatki?
Dzieci mogą mieć problemy dotyczące wszystkiego, podobnie jak dorośli. Dziesięć lat działania Telefonu Zaufania dla Dzieci i Młodzieży 116 111 jest na to najlepszym dowodem. Przez te 10 lat odebraliśmy ponad 1.200.000 telefonów i wiadomości od dzieci. Jeśli wymienimy dowolny problem, to ktoś z zespołu Telefonu Zaufania na pewno o nim słyszał. Nieśmiałość, doświadczenie przemocy rówieśniczej, rozwód rodziców, presja dotycząca nauki, nieakceptowanie własnego wyglądu, problemy w relacjach z rówieśnikami, z chłopakiem, z dziewczyną, pytania związane z seksualnością i dojrzewaniem, niechciane kontakty seksualne, presja partnera/partnerki, lub ogólnie rówieśnicza, inicjacja seksualna, zakochanie, rozstania, samotność, brak uwagi ze strony rodziców, używki, uzależnienia… No i stres. W historii ludzkości nie było jeszcze chyba takiego okresu, kiedy człowiek musiał radzić sobie z takim naporem ciągłego stresu. Dzieci nie chorują teraz tak często na depresję, bo są genetycznie słabsze, czy mniej odporne, tylko dlatego, że ilość skumulowanego, codziennego, często podskórnego stresu na jednostkę ludzką osiąga masę krytyczną. Tym bardziej w przypadku nie do końca dojrzałego organizmu, nie do końca dojrzałej psychiki.
Jak się to ma do utrwalonego w naszej kulturze obrazu dzieciństwa, jako beztroskiego czasu, kiedy człowiek ma się tylko uczyć i niczym innym nie musi się martwić?
To „tylko uczyć” już jest ogromnym obciążeniem. Dziecko może nawet być ambitne i samo chce się uczyć, ale jeśli zarywa nocki, żeby być najlepsze, to znaczy, że żyje w ogromnym stresie. Może być tak, że dziecko bardzo dobrze się uczy i nagle coś się zmienia – przychodzi nowy nauczyciel, albo dziecko idzie do nowej szkoły, zmieniają się oczekiwania, wymagania i nagle oceny spadają. I to jest źródło stresu. Ale nie tylko presja dotycząca nauki, ocen i wyników jest źródłem stresu. W ogóle środowisko szkolne, takie jak mamy w tej chwili, jest bardzo opresyjne – 6 na 10 dzieci doświadcza przemocy rówieśniczej.
Ponad połowa dzieci doświadcza przemocy, ale to nie znaczy, że w szkołach co chwilę zdarzają się bójki. Przemoc rówieśnicza to szerszy problem – czym jest i na czym polega?
Dzwoni do nas dziewczynka i opowiada, że pokłóciła się z koleżankami i teraz jest jej przykro, chciałaby je przeprosić i się z nimi pogodzić, ale nie wie jak. W trakcie rozmowy okazuje się, że ta kłótnia polegała na tym, że ona odmówiła koleżankom odpisania zadania domowego, a one ją za to zwyzywały od szmat i dziwek i zagroziły, że opublikują w internecie jej sekrety. To jest obraz codziennej przemocy. Często podczas szkoleń dla nauczycieli zaczynamy od ustalenia, co to właściwie jest ta przemoc rówieśnicza. Ja posługuję się taką definicją, że przemoc rówieśnicza ma miejsce wtedy, kiedy dziecko w wyniku działań swojego rówieśnika doświadcza przykrości lub krzywdy. To nie jest opowieść o tym, co zamierza sprawca, jakie ma intencje, tylko o tym, co czuje dziecko, które jest adresatem przemocowego zachowania.
Dlaczego przemoc rówieśnicza stała się tak powszechnym zjawiskiem?
Bo my dorośli często – świadomie lub nie – dajemy przyzwolenie na przemoc.
W jaki sposób? Przecież żaden rodzic czy nauczyciel nie chce, by dzieci doświadczały przemocy.
Kiedy dziecko doświadcza przemocy rówieśniczej i mówi o tym swojemu rodzicowi, albo nauczycielowi, czy pedagogowi szkolnemu, często słyszy „Spróbuj ich ignorować to im się znudzi”. Przemoc się nie nudzi, a jej ignorowanie, czyli niereagowanie, prowadzi do jej eskalacji. Doskonale to wiemy w przypadku dorosłych. Jeśli wyobrazimy sobie, że przychodzi do nas przyjaciółka i mówi „Słuchaj, mam problem, bo szef w pracy mnie wyzywa”, albo „mąż mnie bije”, to nie przyszłoby nam do głowy poradzić jej, by to zignorowała. A w szkole na wiele przypadków przemocy nauczyciele i rodzice nie reagują odpowiednio. Jeśli 60 proc. dzieci doświadcza przemocy, to 100 proc. jest w tę przemoc uwikłanych, bo nawet jeśli nie biorą bezpośredniego udziału, to są świadkami, a fakt, że ze strony dorosłych nie ma odpowiedniej reakcji sprawia, że dzieci są „odczulane” na przemoc i uznają ją za coś normalnego.
Czasami czujemy lub zauważamy, że coś się dzieje, ale myślimy „przesadzam”, albo „wydaje mi się”. Nie chcemy też być nadopiekuńczymi rodzicami.
Jeśli jesteśmy w kontakcie z naszym dzieckiem, dobrze je znamy i zauważamy zmianę w zachowaniu, to po prostu trzeba porozmawiać. Idziemy do dziecka i mówimy „zauważyłam coś, co mnie niepokoi”, „powiedz mi co się dzieje”, „porozmawiaj ze mną”, „widzę, że jesteś smutny”, „ostatnio wydajesz się rozdrażniony”, „czy coś się wydarzyło w szkole”, „czy coś się wydarzyło między nami”, „możesz mi o wszystkim powiedzieć”, „chcę, żeby się poczuł lepiej”, „co mogę zrobić, żeby było ci łatwiej porozmawiać”.
Najwyżej okaże się, że tym razem nam się wydawało i nastolatek przewróci oczami. A tak czy siak dowiemy się czegoś o naszym dziecku.
Rozmawiając o tym, co zauważamy, uczymy też dzieci, że o kłopotach się rozmawia, a nie ukrywa je się. To od nas zależy, co w rodzinie robi się z problemami – czy zamiata je pod dywan, czy wspólnie rozwiązuje, czy każdy musi sobie radzić sam.
Kiedy rodzice widzą, że coś się dzieje z ich dzieckiem, mogą odwlekać rozmowę, bo też mają swoje lęki. Boimy się odrzucenia, boimy się, że nie będziemy umieli rozmawiać, boimy się, że możemy się dowiedzieć czegoś, co nas przerazi, co będzie dla nas trudne.
Unikanie wiedzy o problemie nie sprawi, że problem zniknie. Jeżeli czujemy, podejrzewamy, że jest jakiś problem, to trzeba go jak najszybciej wyciągnąć na powierzchnię. Inaczej będzie narastał. A im wcześniej wyciągniemy problemy na wierzch, tym mniejsze ryzyko, że dziecko będzie miało np. depresję. Natomiast im dłużej dziecko jest samo z problemami, tym ryzyko jest większe. Długotrwałe napięcie związane z przeżywaniem jakiegoś problemu ma wpływ na samoocenę, poczucie własnej wartości, powoduje bezsilność, rezygnację, bezradność.
I co się wtedy dzieje?
Na przykład mają miejsce samookaleczenia. To może być sposób dziecka na rozładowanie napięcia, jeśli nie nauczyło się wcześniej od dorosłych (bo to nie muszą być koniecznie rodzice) skutecznych sposobów radzenia sobie z problemami.
Skąd u dziecka pomysł samookaleczenia, skoro rodzice tego nie robią?
Kiedy dziecko nie wie, jak sobie poradzić z problemami i nie może lub nie chce z jakiegoś powodu poprosić o pomoc rodziców, wówczas zwraca się do kolegów albo do internetu. 16 proc. dzieci w wieku 11-17 lat deklaruje, że się samookalecza, więc taką podpowiedź ze strony innych dziecko bardzo łatwo znajdzie. Rówieśnicy powiedzą mu, że cięcie się pomaga.
Samookaleczenia są bardzo dobrze widocznym sygnałem, że dziecko ma jakiś problem. Ale słyszałam opinie, że to teraz taki sposób na zwrócenie na siebie uwagi.
I to jest bardzo dobra diagnoza. Tylko czy my wtedy tę uwagę dziecku dajemy? Jeśli dziecko sięga po samookaleczenia, to komunikuje nam, że sobie z czymś nie radzi i że nie zna innego sposobu na poradzenie sobie. Tak, dziecko w ten sposób zwraca naszą uwagę na to, że nie może sobie poradzić z własnymi emocjami, przeżyciami, i że jeszcze nie nauczyliśmy go radzenia sobie w trudnych sytuacjach wystarczająco dobrze. I tę uwagę powinno od nas dostać. Dzieci nie o wszystkim mówią wprost, choć często są przekonane, że powiedziały. Dziecko nie powie rodzicowi, że ma myśli samobójcze. Powie być może, że się ostatnio gorzej czuje, że nic go nie cieszy, że jest mu smutno. I to jest moment, kiedy powinniśmy podrążyć temat – „dobrze, że mi o tym mówisz”, „od jak dawna tak się czujesz?”, „wyglądasz na zmęczoną”… I może być tak, że dziecko w tym momencie się wycofa, że nie będzie chciało sięgnąć głębiej do swoich przeżyć. Ale dla nas to już powinien być sygnał, że coś się dzieje i możemy do tej rozmowy wracać, zapewniać dziecko, że w każdej chwili może do nas przyjść, że chcemy z nim rozmawiać, że dla nas jest ważne, co się z nim dzieje. Jeśli my nie pociągniemy tematu, jeśli my nie zareagujemy na tę pierwszą próbę nawiązania kontaktu wokół problemu, to bardzo prawdopodobne, że drugi raz dziecko do nas nie przyjdzie.
A jeśli rodzice boją się, albo nie wiedzą, jak w takich sytuacjach rozmawiać?
Nie oczekujmy od siebie, byśmy byli idealni. Dzieci też nie oczekują od nas, żebyśmy byli idealni. Chcą, żebyśmy byli prawdziwi. Żebyśmy pokazywali, że są problemy, że sobie z nimi radzimy, że próbujemy, że mogą na nas liczyć, że ich nie zostawimy. A jeśli sami nie potrafimy sobie poradzić z problemem, to są specjaliści, do których można zwrócić się po pomoc.
W wielu przypadkach pomoc specjalisty jest niezbędna. Zaburzenia depresyjne diagnozuje się u 25-30 proc. dzieci. Wiele dzieci nie jest diagnozowanych, więc ten odsetek tak naprawdę jest wyższy. A z depresją u dziecka rodzice sami sobie nie poradzą. Tylko że tu pojawia się inny problem. Kiedy dzwoni do nas na Telefon 800 100 100 rodzic i z rozmowy wynika, że dziecko jest prawdopodobnie w głębokiej depresji, ma myśli samobójcze albo zachowania autoagresywne i potrzebuje natychmiastowej pomocy psychiatrycznej, częstą reakcją rodzica jest „ale czy na pewno ten psychiatra jest konieczny?”. Uruchamia się taki ciąg myśli: to moja wina, jestem złym rodzicem, co inni powiedzą, co pomyślą o naszej rodzinie, nie mogę znieść tego, że moje dziecko tak bardzo cierpi, że aż nie chce żyć, boję się, że ktoś mnie o to obwini, inni powiedzą, że źle wychowałam moje dziecko… I odwlekamy pójście do specjalisty, próbujemy poradzić sobie sami. A przecież kiedy nasze trzyletnie dziecko się poparzy, na przykład ściągnie na siebie kubek z gorącą herbatą, czy któremukolwiek rodzicowi przyjdzie do głowy nie zawieźć go na pogotowie? Czy obawa przed opinią ludzi, że nie dopilnowaliśmy, że tę szklankę czy kubek postawiliśmy w nieodpowiednim miejscu, powstrzymuje nas przed zwróceniem się o pomoc do lekarza, który jest specjalistą i udzieli poparzonemu dziecku pomocy medycznej? Jak dziecko złamie sobie rękę podczas zabawy, to nikomu nie przychodzi do głowy, żeby nastawiać tę rękę samemu. A kiedy dziecko choruje na depresję, to często zamiast pójść do specjalisty, próbujemy innych sposobów. Na przykład mówimy „weź się w garść”, „zajmij się czymś”. Obawiamy się, że leki na depresję trzeba będzie brać przez całe lata. A jest wiele chorób, w których leki bierze się do końca życia, na przykład cukrzyca. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby do osoby chorej na cukrzycę powiedzieć „lepiej nie idź do lekarza, nie diagnozuj się, bo jeszcze się okaże, że będziesz brać leki do końca życia”.
A może jest tak, że objawy chorób somatycznych są dla nas bardziej oczywiste, a kiedy mamy do czynienia z problemem emocjonalnym, to nie wiemy, czy to taki chwilowy nastrój, który minie, czy faktycznie jest jakiś problem.
My w ogóle często nie wierzymy, że dziecko może coś bardzo przeżywać. Trudno nam dopuścić do siebie myśl, że nasze dziecko, takie piękne, mające wszystko, świetnie się uczące, mające naszym zdaniem wymarzone życie, może w tym wszystkim być nieszczęśliwe, może być w depresji. A piękna, mądra, ambitna i wykształcona córka też może być chora. Depresja nie musi wynikać z powodów, które dla rodzica są obiektywne, mierzalne i oczywiste.
Kiedy więź między rodzicem i dzieckiem nie jest dobrze zawiązana, to rodzic może mieć w głowie obraz idealnego życia swojego dziecka. Przecież tak się dla niego stara, pracuje na dobre życie, zapewnia dobrą szkołę, zajęcia pozalekcyjne, zabawki i gadżety, robi dla swojego dziecka tak wiele. A dziecko przez miesiące, a nawet lata, może ukrywać obniżony nastrój. I rodzic tego nie zauważy, widzi tylko to, do czego jest przekonany. Zły stan dziecka narasta i dochodzi w końcu do momentu, kiedy dziecko nie chce już żyć. Wtedy wychodzi na jaw, co się dzieje, ale dla rodzica to jest absolutne zaskoczenie, coś niespodziewanego, nowego. I kiedy dziecko nagle mówi, że nie chce żyć, to rodzic reaguje zaprzeczeniem – „no co ty mówisz, jak to nie chcesz żyć”. Bo ten rodzic nie ma prawdziwego obrazu ostatnich miesięcy czy lat, jest tak zagoniony i zajęty, że nie ma czasu na prawdziwy kontakt z dzieckiem, ani na budowanie z nim więzi.
W jaki sposób ta więź między rodzicem a dzieckiem się buduje?
Dziecko od urodzenia robi mnóstwo rzeczy, żeby być z nami w kontakcie. Płacz, wyciąganie rączek, śmiech, „mamo zobacz”, chodzenie za rączkę, wołanie, „tato, chodź”, „mamo patrz”. To jest jak wyciąganie w naszą stronę sznurków, które my powinniśmy wszystkie łapać i związywać z naszymi. A jeśli my nie łapiemy tych sznurków, które dziecko w naszą stronę kieruje, to one opadają i więź się nie tworzy. Jeśli zamiast popatrzeć na dziecko, kiedy nas woła, damy mu tablet i zajmiemy się swoimi sprawami, to dziecko przestanie na nas patrzeć. Jeśli rodzice od rana do wieczora pracują, to nie mają już czasu na pobycie z dziećmi. Od takiego rodzica usłyszymy „robię to dla moich dzieci”. Tylko trzeba się zastanowić, na ile to, co robimy, jest naprawdę dobre dla dziecka, a na ile to jest nasza koncepcja dobra – i zestawić ją z rzeczywistymi potrzebami dziecka.
A dzieci potrzebują przede wszystkim obecnych rodziców?
Człowiek jest gatunkiem wspólnotowym. My przecież nie przeżyjemy bez opieki nawet kilkudziesięciu godzin od momentu urodzenia. Na początku chodzi o opiekę taką czysto biologiczną, ale też emocjonalną; potem zaś chodzi głównie o opiekę, troskę i kontakt emocjonalny. Jeśli rodzic nie spędza z dzieckiem czasu i nie poświęca mu uwagi, to je zaniedbuje emocjonalnie, sprawia, że poczucie bezpieczeństwa dziecka i poczucie własnej wartości spadają. Dziecko myśli: „nie jestem na tyle wartościowy, żeby rodzice chcieli ze mną spędzać czas, wszystko jest ode mnie ważniejsze”. Dla każdego człowieka w każdym wieku istotne jest to, by czuł się dla kogoś wartościowym. Jeśli w dzieciństwie nie zbuduje się bazowego poczucia, że jest się dla kogoś ważnym, to wzrasta prawdopodobieństwo problemów, takich jak depresja, choroba afektywna dwubiegunowa, próby samobójcze. Zaniedbanie emocjonalne i uruchamiany przez nie mechanizm negatywnego myślenia o sobie i świecie to najsilniej oddziałujący czynnik podnoszący ryzyko prób samobójczych. Nie wykorzystanie seksualne, nie przemoc fizyczna, nawet nie przemoc psychiczna, tylko właśnie zaniedbanie emocjonalne.
Chcemy dla naszych dzieci jak najlepiej, robimy wszystko, co w naszej mocy, a okazuje się, że popełniamy błąd, że nie tego dzieci potrzebują, że coś ważnego zaniedbaliśmy. Kiedy się zorientujemy, jak jest naprawdę, to możemy jeszcze tę więź odbudować?
Nigdy nie jest za późno, żeby szukać tych sznurków i tworzyć więź. Nawet kiedy dziecko krzyczy, że nas nienawidzi, to krzyczy po to, by nas obudzić, żebyśmy tę więź z nim tworzyli. „Nienawidzę cię” jest ważnym komunikatem, od którego możemy zacząć odbudowanie więzi. Chociaż zwykle pierwszy odruch rodzica to złość, przerażenie i również krzyk. A tu się trzeba zatrzymać i powiedzieć na przykład: „widzę, że ci czegoś brakuje, że coś zaniedbałem, coś przeoczyłem, chcę to naprawić”.
Od czego zacząć naprawianie tej więzi?
Na przykład od przyznania się do własnej niedoskonałości. Powiedzenia, że chcieliśmy dobrze, ale obawiamy się, że nie wszystko wyszło tak, jak chcieliśmy. Od mówienia dziecku, że jest dla nas ważne, że chcemy być z nim w kontakcie. Od pytania, czy jest coś, o czym dziecko chciałoby z nami porozmawiać, czy czegoś od nas potrzebuje. Od zapewnienia, że jesteśmy dla niego, że może do nas przyjść ze wszystkim i zawsze. Wykorzystując różne sytuacje życia codziennego można z dzieckiem rozmawiać coraz głębiej, coraz szerzej. Dzieci mają ogromną potrzebę rozmawiania. Odbieramy ponad 300 połączeń każdego dnia, a potrzeby są znacznie większe. Najlepiej, żeby tę potrzebę rozmowy dzieci mogły zaspokajać z rodzicami i ja głęboko wierzę w to, że rodzice chcą dla dzieci jak najlepiej. Do tego potrzeba tylko czasu i uwagi.