Z Jerzym Hoffmanem rozmawiają ks. Andrzej Chibowski i Bartosz Wieczorek
Jerzy Hoffman, wybitny reżyser i scenarzysta. Zawdzięczamy mu przeniesienie na ekran sienkiewiczowskiej Trylogii: „Pana Wołodyjowskiego”, „Potopu” i „Ogniem i mieczem”. Autor filmów: „Znachor”, „Stara baśń”, „Bitwa Warszawska 1920” i innych. Nominowany do Oscara. Laureat wielu nagród krajowych i zagranicznych. W latach 1987-89 członek Komitetu Kinematografii. Kierownik artystyczny Zespołu Filmowego „Zodiak” (1980-97).
Za kilka dni przeżywać będziemy rocznicę 100-lecia Bitwy Warszawskiej. Rozmawiając z Panem w sierpniu pragniemy rozpocząć nasz wywiad od pierwszej polskiej superprodukcji w 3D, czyli od „Bitwy Warszawskiej”, której Pan jest reżyserem. Kiedy zrodził się pomysł zrobienia filmu o wydarzeniach z 1920 roku? Jak przebiegała realizacja tej superprodukcji?
Już w 1921 r. na zamówienie ówczesnego Wydziału Propagandy Ministerstwa Spraw Wojskowych powstał ponad dwu godzinny niemy film Ryszarda Bolesławskiego „Cud nad Wisłą”. Do dziś zachowały się tylko fragmenty tego obrazu.
W czasach PRL-u temat Bitwy Warszawskiej był pomijany albo mówiono o tym wydarzeniu jako o imperialistycznej wyprawie Polaków na Kijów. W rezultacie, pomimo wielu prób historyków i publicystów bitwa nie znalazła należnego jej miejsca w świadomości zbiorowej. Temat był bardzo ważny, gdyż była to pierwsza od XVII wieku samodzielna, zwycięska bitwa stoczona przez Polaków, która zadecydowała o wygranej wojnie i uratowała Europę przed bolszewizmem. Tak naprawdę nie myślałem najpierw o zrobieniu wielkiej fabuły o roku 1920. Moim głównym marzeniem było zekranizowanie sienkiewiczowskiej „Trylogii”.
Jeśli chodzi o Bitwę Warszawską to po raz pierwszy w mojej karierze zwrócono się do mnie nie tylko z propozycją tematu, ale i zagwarantowanymi pieniędzmi na scenariusz, a potem na produkcję filmu. Było to dla mnie nieoczekiwane wydarzenie zwłaszcza dlatego, że ja ze swoim producentem Jerzym Michalukiem 9 lat musieliśmy
chodzić z czapką po pieniądze na „Ogniem i mieczem”. Mimo różnych trudności, jakie produkcja tego filmu przeżywała, nigdy nie opuszczała mnie nadzieja. Nie tylko chciałem go zrealizować, ale pragnąłem, by był on nowoczesnym obrazem, który obejrzy zarówno młodzież, jak i dorośli.
Skąd pomysł użycia technologii 3D w filmie? Jest Pan zwolennikiem nowinek technicznych?
Zawsze chciałem, aby moje filmy były nowoczesne i oglądane przez młodą publiczność. Często decydowałem się na eksperymenty: „Potop” był pierwszym polskim filmem w eastmankolorze, „Ogniem i mieczem” – pierwszym montowanym komputerowo. Technologię 3D zaproponował światowej klasy operator Sławomir Idziak. Wiedziałem, że przysporzy nam ona dodatkowych trudności i wydatków, ale byłem też ciekaw, jak sobie z nią poradzimy i jakie przyniesie atrakcje.
Jaki miał Pan główny pomysł na „Bitwę Warszawską”? Studiował Pan dogłębnie historię tamtych czasów?
Film od początku miał łączyć elementy prawdy historycznej i fikcji. Wydarzenia sprzed lat pokazaliśmy wraz ze scenarzystą Jarosławem Sokołem na tle dramatycznej historii miłosnej, oczyma dwójki głównych bohaterów – młodej artystki sceny kabaretowej oraz ułana – idealisty o socjalistycznych poglądach. Postacie historyczne, poza Piłsudskim, to jedynie tło w filmie. Ale całą ich galerię, rzecz jasna, przestudiowałem. Od Piłsudskiego, Witosa i Rozwadowskiego, po Lenina, Stalina i Trockiego.
Wróćmy teraz do początku. Pana dzieciństwo przerwała wywózka na Syberię. Miał Pan wtedy osiem lat. Jak Pan to wspomina?
W 1940 r. zostałem wywieziony z najbliższą rodziną na Syberię. I paradoksalnie, ta wywózka uratowała mnie przed Holokaustem. Zarazem skończyło się moje dzieciństwo. Mieliśmy szczęście, że wywózka była latem, a nie zimą. Jechaliśmy pociągiem trzy tygodnie. Potem wysadzono nas nad rzeką Ob. Holownik zabrał nas w górę rzeki i dopłynęliśmy do dawnego łagru. Zachowały się tam jeszcze wieże wartownicze, brama, część drutów kolczastych. Pierwsze wrażenia to ogromne ilości karaluchów i głód, chociaż słowo „głód” jest abstrakcją dla kogoś, kto nigdy nie przeżył prawdziwego głodu. Pamiętam do dziś słowa naczelnika naszego obozu: „Nigdy i nigdzie stąd nie wyjdziecie. Przyzwyczaicie się. Jak nie, zdechniecie”. Kiedyś ten naczelnik rąbiąc drewno nieszczęśliwie uderzył się siekierą w nogę i wiecznie pijany felczer z naszego szpitalika chciał mu ją amputować. Mój ojciec, który był lekarzem, uratował sytuację i ostatecznie wyleczył tę nogę. Od tego czasu miał tam sporo do powiedzenia.
Co było dalej? Wrócił Pan do Polski. Po zdaniu matury w Bydgoszczy w 1950 r. podjął Pan studia reżyserskie w słynnym WGiK-u, czyli Wszechrosyjskim Państwowym Instytucie Kinematografii w Moskwie. Jak do tego doszło?
Do szkoły filmowej w Łodzi nie mogłem zdawać, gdyż był tam wymóg wcześniejszego skończenia innych studiów, a nie chciałem studiować kilka lat czegoś, co mnie nie interesowało. Dostanie się do WGiK-u było uwarunkowane zdaniem egzaminu konkursowego w Ministerstwie Kultury i Sztuki na Krakowskim Przedmieściu. Byłem świetnie przygotowany z literatury, historii, języka polskiego i rosyjskiego. Poza, niestety, historią i teorią filmu. Tu pływałem i widziałem, jak w miarę moich mętnych odpowiedzi rzedną miny członków komisji. I wtedy przewodniczący komisji wziął moje papiery i pyta: – Czy Zygmunt Hoffman z 1 dywizji to ktoś z rodziny? – To mój ojciec – odpowiedziałem. Usłyszałem odpowiedź: – Dziękuję. To był Stanisław Wohl, wybitny operator, reżyser, bliski przyjaciel mojego ojca z frontu. Gdy mnie pytają jak się dostałem do WGiK-u, odpowiadam zgodnie z prawdą – przez „kumoterstwo”.
Jest Pan najbardziej kojarzony z ekranizacjami dzieł Henryka Sienkiewicza. Kto zaszczepił Panu miłość do tej literatury? Z wielu stron krytykuje się dziś Sienkiewicza za zbyt naiwną wizję polskości. Jak Pan się do tego odnosi?
Miłość do polskiej poezji, literatury i historii zawdzięczam matce. Sienkiewicza zacząłem czytać w Kraju Ałtajskim w 1944 r., mając dwanaście lat. Ojciec, który przekroczył z armią Berlinga przedwojenną granicę Polski, przysyłał mi książki pocztą polową. Wpierw przyszedł „Pan Wołodyjowski”, potem „Potop”, a „Ogniem i mieczem” nie puściła cenzura. Chodziło o opisany tam konflikt z Ukraińcami. Książkę przeczytałem dopiero po powrocie do Polski w 1945 r.
Sienkiewicz to fenomen. Trylogia była nie tylko czytana, ale i zaczytywana przez całe pokolenia. Jego literatura inspirowała kilka pokoleń Polaków. Nie da się wobec tego przejść obojętnie. Co z tego, że ktoś napisze wspaniałą powieść historyczną, skoro ona nikogo nie poruszy. U Sienkiewicza są wspaniali bohaterowie, co prawda głównie męscy, są emocje i problemy. Jest też patriotyzm, który niektórzy uznają za coś śmiesznego, ba, nawet hańbiącego. Nie rozumiem tego. Bez znajomości własnej historii, bez odpowiedniej polityki historycznej, młode pokolenia tracą kontakt ze swoją narodową tożsamością. Oczywiście nie należy czytać Sienkiewicza na kolanach.
Skąd więc bierze się widoczna u niektórych niechęć do polskości czy narodowej tożsamości, którą uznaje się wręcz za szkodliwy anachronizm na tle tzw. europejskiej tożsamości.
Wchodzimy na bardzo śliski grunt. Łatwo jest pomylić patriotyzm z nacjonalizmem, a narodową tożsamość z ksenofobią. Poza tym my Polacy jesteśmy bardzo specyficznym narodem. Potrafimy z lubością zniszczyć każdą tradycję, każdego bohatera, każdy mit. Józef Piłsudski też był przecież oskarżany o bycie agentem. Początkowo był wprawdzie związany z kontrwywiadem austro-węgierskim, ale oskarżano go o to, że jest agentem Moskwy. Rzecz niezrozumiała. Z kolei Mickiewicza oskarżano o bycie agentem Petersburga w Paryżu. Taką już mamy naszą smutną „polską tradycję” i dlatego nie potrafimy w Polsce stworzyć żadnego pozytywnego mitu.
Inna sprawa to fakt, iż pokolenie młodych twórców, często ludzi utalentowanych, ma małe doświadczenie życiowe. To nie jest zarzut, bo gdzie mieli je nabyć? Od 1945 r. w naszej części Europy, nie było wojny. To piękne i sprawiedliwe, że oddajemy dziś hołd Żołnierzom Wyklętym, ofiarom komunizmu, ale często stawiamy w jednym szeregu prawdziwych bohaterów, idealistów i patriotów razem z bandytami.
Wróćmy do Syberii. Czy miał Pan nadzieję na powrót do ojczyzny podczas pięcioletniego zesłania?
Moja matka nigdy nie straciła wiary w powrót do Polski i przekazała to mnie. Nadzieja ma ogromne znaczenie w życiu człowieka, pozwala nam przeżyć wszystko, czego nie potrafilibyśmy przetrwać. Dla mnie nadzieja to chyba najistotniejszy temat twórczości.
Charlie Chaplin, Pana ulubiony reżyser, też dawał ludziom nadzieję i radość, choć sam miał bardzo trudne dzieciństwo. Stąd chyba tak dużo emocji w jego filmach?
Chaplin wzruszał i śmieszył wszystkich, intelektualistów i kucharki. Na tym polega wielkość kina, na przekazaniu emocji. Najważniejsze emocje w filmie to miłość, nienawiść, zazdrość i żądza władzy. Swoje filmy kręciłem z miłości.
„Trylogię” nakręciłem z miłości do Sienkiewicza i do niej samej, bo tak zostałem wychowany. Całą fabułę znałem niemal na pamięć – dziś już nie, bo zaczęło mi się mieszać, co było w kinie, a co w książce, ale kiedyś mogłem stawać do każdego konkursu wiedzy o „Trylogii”.
Pana „Znachor” to urzekający film o dobroci i szlachetności ludzkiej, to realizacja ewangelicznej postawy. Dzisiaj mało jest takich pozytywnych wzorców w kinie. Czy emocje pozytywne w filmie są trudniejsze do przekazania?
To, co pozytywne jest niestety mniej atrakcyjne. W gazetach na czołówkach eksponowany jest skandal, nieszczęście, przestępstwo. Ludzie gonią za sensacjami, potem szukają ich także w kinie. Powodzenie „Znachor” zawdzięcza talentowi autora powieści, Dołęgi Mostowicza oraz aktorów, a zwłaszcza niezapomnianego Jerzego Bińczyckiego.
Chciał pan zrealizować film o Monte Cassino. Dlaczego się nie udało?
Miałem go realizować bezpośrednio po filmie „Do krwi ostatniej”, ale scenariusz się nie udał, a wola zrealizowania filmu wśród decydentów okazała się tylko pozorna. Prawdopodobnie dlatego, że „Do krwi ostatniej” wyszedł daleko poza ramy programowe ówczesnej epoki, a co najważniejsze, po raz pierwszy poruszyłem sprawę Katynia. Wybuchła awantura, film został zdjęty z ekranów, przemontowany i pocięty. A mimo to udało się uchylić drzwi do prawdy.
Cofnijmy się w czasie. Zanim zaczął Pan tworzyć filmy fabularne przez około 10 lat, wraz z Edwardem Skórzewskim tworzył Pan dokumenty, które zapoczątkowały tzw. czarną serię polskiego dokumentu, jak „Uwaga, chuligani!”, „Czy jesteś wśród nich?!”. Czego nauczyło Pana to doświadczenie?
Głównie tego, że zanim zacznie się jakiś temat należy go drobiazgowo zbadać, udokumentować, oprzeć się na wszystkich dostępnych źródłach. I jak zaczynałem pracę nad ekranizacją Sienkiewicza, to w pierwszej kolejności sięgnąłem do „Pamiętników” Jana Chryzostoma Paska. Studiowałem malarstwo epoki, zbiory broni, czy formy strojów. Z czasem o XVII w. w Polsce wiedziałem niemal wszystko. Pomaga mi w tym fakt, że historia to moje wielkie hobby.
O historiach i perypetiach związanych z ekranizacją poszczególnych części „Trylogii” Sienkiewicza można by napisać książkę. Już samo to, że zwyciężył Pan w „wojnie 30-letniej” o ekranizację całej „Trylogii” wzbudza podziw dla hartu Pana ducha, siły woli, determinacji i wytrwałości, które trzeba było mieć, by tak ambitne zadanie zrealizować. Bardzo ciekawa historia wiąże się na przykład z realizacją sceny obrony Jasnej Góry w „Potopie”.
To prawda. Partyjni decydenci nie życzyli sobie w ogóle takiej sceny. Na szczęście wyszło inaczej, dzięki wielkiej pomocy zakonu paulinów. Cały klasztor został przygotowany tak, by wyglądał jak w czasie oblężenia: okna zabite deskami, wały forteczne, które trzeba było rekonstruować, artyleria. Chciałem też pokazać odsłonięcie cudownego obrazu Matki Boskiej, ale nie w „koszulkach” z XX w., ale tak jak obraz wyglądał w XVII w. I tu pojawił się wielki problem. Sprawa oparła się o samego prymasa Stefana Wyszyńskiego, który musiał wyrazić zgodę, aby obraz nakręcić w bliskim planie. Prymas zgodził się tylko na nakręcenie kopii, co nie było dla nas zadowalające. I w czasie spotkania operator Jerzy Wójcik powiedział, że nie możemy nakręcić kopii, bo prawdziwa Matka Boska jest tylko jedna. Prymas się zgodził i po specjalnym przygotowaniu pomieszczenia, mierzenia temperatury i wilgotności, udało nam się nakręcić tę scenę. Na tym jednak się nie skończyło. Z kręgów partyjnych wydano zalecenie, aby scena odsłonięcia obrazu została skrócona. Zrobiliśmy tak, ale wycięliśmy tylko 3 klatki, czyli ułamek sekundy…
Czy ma Pan swoje ulubione filmy?
Kocham „La Stradę” Felliniego, bo jest najbardziej chaplinowska, a Chaplin jest dla mnie wzorcem. Zawsze będę też pamiętał scenę zapalania spirytusu w „Popiele i diamencie”. Cenię sobie bardzo film „Niepotrzebni mogą odejść” Carola Reeda. Nie lubię natomiast filmów pseudo-autorskich. Ludzi, którzy mają naprawdę coś do powiedzenia można policzyć na palcach, a reszta to są mody, chyba, że jest się autorem przez duże „A”. U nas autorskie są filmy Konwickiego, bo Konwicki to jest Konwicki. Nie lubię też filmów wydumanych, przeestetyzowanych. Lubię różne filmy i nie dzielę ich na gatunki. Polskim filmem, który zrobił na mnie największe wrażenie była „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy.
Czego nie toleruje Pan w kinie?
Bardzo nie lubię w filmie wulgaryzmów. Pamiętam piękny film „Edi”. Tam żona głównego bohatera nad jego grobem bluznęła całą litanią, a ja doznałem absolutnego szoku. Dzisiaj to się stał niestety język potoczny. Skądinąd bardzo sprawnie zrobiona „Drogówka”, aż pieni się od przekleństwa. Nie wiem czy tam w ogóle padają normalne słowa. Są raczej przecinkiem, jeżeli w ogóle istnieją.
W cyklu „Kwestionariusz kultury”, na pytanie o Boga odpowiada Pan: „Bóg jest najwyższym sędzią moich uczynków”.
Na świecie jest niestety tyle zła, tylu zbrodniarzy. Wierzę w Bożą Opatrzność.
Po zrealizowaniu tak wielu filmów o polskiej historii chcielibyśmy zapytać, czy jest Pan reżyserem spełnionym? Czy czegoś o czym Pan marzył, jako artysta i reżyser, nie udało się zrealizować?
Oczywiście, jak każdy twórca mam szereg projektów niezrealizowanych, ale udało mi się zrealizować marzenie mojego życia – przenieść na ekran całą „Trylogię” Henryka Sienkiewicza.
Mój przyjaciel Witold Zborowski, wznosząc toast mówi: „Nie życzę Wam zdrowia, bo na Titanicu ludzie byli zdrowi, nie życzę Wam pieniędzy, bo na Titanicu byli ludzie bogaci, życzę Wam farta”. I ja takiego farta miałem w życiu.
Panie Jerzy, Ennio Morricone otrzymał Oskara w wieku prawie 90 lat. Życzymy więc zdrowia i w dalszym ciągu weny twórczej. Dziękujemy za rozmowę.
You must be logged in to post a comment.