O życiu i aktorstwie z Franciszkiem Pieczką rozmawiają ks. Andrzej Chibowski i Bartosz Wieczorek.
Panie Franciszku, jak wyglądało pana dzieciństwo i lata młodzieńcze, jak wspomina pan swoich rodziców i rodzinny Godów?
Urodziłem się w Godowie nad rzeką Olzą przy samej granicy. Była nas szóstka rodzeństwa. Ja byłem najmłodszy. Trudno porównywać to do dzisiejszych czasów, żyło się skromnie. Ojciec był górnikiem, przez dłuższy czas był bezrobotny i wtedy musiał utrzymywać całą rodzinę z pracy na roli. Był kawałeczek pola, koło hektara. Ojciec to jakoś obrabiał, żeby nas wyżywić. Pamiętam swego ojca, kiedy szedł za pługiem. Nie miał koni. W zaprzęgu szły krowy. Pamiętam, jak ojciec, ubrany w kamizelkę od starego garnituru pchał pług, aby pomóc krowom, bo przecież one musiały jeszcze całej rodzinie dawać mleko.
Jak wyglądało codzienne życie śląskiej rodziny? Jaką rolę pełniła w życiu waszej rodziny wiara? Jakie były relacje dzieci z rodzicami?
Mój dom rodzinny był bardzo wierzący. Przez pewien czas ojciec był nawet kościelnym. Ja jako młody chłopak przez pewien czas byłem organistą w kościele – nie na pełnym etacie, bo głównym organistą był mój wujek. Jak był odpust w Godowie, to zbieraliśmy na niego jakieś grosiki – dosłownie. Na odpuście były stragany z szklokami – to były takie landrynki. Rodzice mówili nam: „Rano to nie kupujcie, bo jest drogo, dopiero później”. Kierowali się, jak się to dzisiaj mówi, dobrym marketingowym zmysłem. Do dzisiaj moje wnuki, jak my kiedyś, czekają na łakocie, które są postawione w szklanej kolbie na szafie w sypialni. Tylko do mnie przychodzą i mrugają okiem czy mogą sobie tam zatankować.
Ja w ogóle miałem zostać górnikiem. Nawet przez rok czasu pracowałem na kopalni i prawie tam zginąłem. Jak to w górniczych rodzinach – ojciec górnik, syn górnik. Ojciec argumentował: „No wiesz synek, tam na głowę nie będzie ci padało. Będziesz miał ciepło” – to były tego rodzaju argumenty. Poszedłem na kopalnię, ale po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że to jednak nie będzie moja przyszłość. Sam zrezygnowałem i zadecydowałem pójść na Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze w Katowicach. Po ukończeniu tego studium miałem wstęp na wszystkie uczelnie bez egzaminu, wyłączając artystyczne. Jakoś mi tam szło.
To był pan zdolnym uczniem. Był pan dobry również z przedmiotów ścisłych?
No, no właśnie, nie bardzo się zgadza. Artysta, aktor, a tu przedmioty ścisłe… W trakcie studiów brałem udział w zespole rapsodycznym. Tam profesor – polonista, który prowadził zespół, powiedział mi: „Ty głupstwo robisz, że idziesz na Politechnikę. Powinieneś pójść do szkoły teatralnej. Powinieneś zostać aktorem”. A ja mówię nie, nie, nie… No i poszedłem do Gliwic na Politechnikę na Wydział Elektrotechniczny. Po pewnym czasie, jak to mówią po śląsku, szajba mi odbiła, mówię do kolegów, że rezygnuję z tego inżyniera i idę zdawać do szkoły teatralnej. Pukali się w czoło, ale poszedłem. Powróciłem do Katowic do pana profesora i powiedziałem, że zdecydowałem się. To jedź do Warszawy, mówi. Rok szkolny się już zaczął. A wówczas dziekanem wydziału aktorskiego był pan Aleksander Zelwerowicz. To był człowiek instytucja. Wszyscy profesorowie, którzy wtedy tam byli, byli jego uczniami. Zdawałem u Zelwerowicza w jego domu.
Może by pan o tym opowiedział?
Było takie niepisane prawo w szkole teatralnej w Warszawie, że Aleksander Zelwerowicz mógł rekomendować jednego delikwenta do zawodu aktorskiego. Mógł sam zdecydować. I on mówi do mnie: „Panie Franciszku, niech pan przyjdzie do mnie, porozmawiamy”. I ja przyszedłem, byłem pięć minut wcześniej. Aleksandra Zelwerowicza jeszcze nie było, była jego ówczesna małżonka, która zaczęła mi coś opowiadać, ale ja myślałem tylko o tym egzaminie. W końcu Aleksander Zelwerowicz wchodzi i od drzwi zaczyna mnie przepraszać, że się spóźnił. A ja sobie myślę w duchu, chyba on mnie wpuszcza w maliny. Aleksander Zelwerowicz przeprasza jakiegoś przyszłego, ewentualnego adepta sztuki aktorskiej?
Widać wyczuł w panu wielkiego artystę w przyszłości…
On rzeczywiście był pedantem, jeśli chodzi o punktualność. I mówiłem jakiś wiersz, jakąś prozę, a Aleksander Zelwerowicz takim niskim głosem mówi: „No, panie Franciszku, ma pan wyczucie, ma pan wyczucie”. Ja już w myślach witałem się z gąską, a Zelwer mówi, a teraz panie Franciszku niech pan powie trzy razy słowo „miasto”, samo słowo „miasto”. Raz jako miasto pełne zabytków kultury, jak Kraków, dwa jako miasto robotnicze jak Chorzów czy Katowice, a trzy jako Las Vegas. Jak powiedział Las Vegas, to zerknął na moją twarz, a na mojej twarzy nic się nie malowało, bo po usłyszeniu Las Vegas ja nie wiedziałem z czym się to je. A Zelwer na to, panie Franciszku, takie miasto pełne zabaw, uciech.
I powiedziałem trzy razy to samo słowo miasto. I widzę po minie Zelwera, że jakoś usatysfakcjonowany jest. Myślę sobie, dobrze jest. A Zelwer mówi, panie Franciszku, a teraz niech pan zmieni kolejność. O rany Boga, a ja sobie zapomniałem, jaka to była kolejność. I tak na chybił trafił powiedziałem trzy razy to słowo miasto. Na szczęście udało mi się zmienić kolejność. Ma pan wyczucie, ma pan wyczucie – mówi i podaje mi rękę.
Jeśli można się wtrącić, to dowód na Opatrzność Bożą, która chciała mieć takiego polskiego aktora.
Zawsze tak w życiu bywa, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. I w tym wypadku też tak chyba było. Spakowałem swoje manatki i swoją walizkę i zjawiłem się na progu domu rodzicielskiego. Ojciec, jak mnie zobaczył z walizką, popatrzył i mówi: Co pieruna, już cię wyciepli? Myślał, że mnie wyrzucili. Nie – mówię – tato, nie wyciepli mnie, ale zdałem do szkoły teatralnej. I tym stwierdzeniem zamiast załagodzić, to dolałem oliwy do ognia. I pierony śląskie się posypały strasznie. To, żeby mnie wyciepli, wyrzucili, ojciec by jakoś przebolał, ale że ja się dostałem do szkoły teatralnej. No to ja się salwowałem ucieczką z domu. Potem burza ucichła, ale po pewnym czasie, jak zostałem aktorem, kiedy miałem osiągnięcia i prasa pochlebnie o mnie pisała, to ojciec ni stąd ni zowąd mówi: No tak, przecie on to po mnie odziedziczył…
Jaki był pana rocznik w szkole aktorskiej?
Był bardzo ciekawy. Wiesiek Gołas i Zbigniew Bogdański jeszcze żyją. Reszta już jest na tamtym świecie. Myśmy byli jak na owe czasy i panujący socrealizm rocznikiem odchylonym od normy. Jest taka historia z 1953 r., gdy zmarł Stalin. W szkole teatralnej niektórzy to łzy lali. Na Miodowej w szkole teatralnej był taki długi korytarz, ustawili tam popiersie Stalina, a myśmy po bokach stali i trzymali wartę. Stoję z Wieśkiem Gołasem i szepcę: „Wiesiek, wiesz co? Mnie to przypomina Wielkanoc i grób. I powinni nam dać takie błyszczące hełmy strażackie”. Wiesiek parsknął ze śmiechu, ale musiał go tłumić. Nie daj Boże, gdyby ktoś zauważył, że my tam się śmiejemy. A nieżyjący już dziś Zdzisio Leśniak idzie tym korytarzem i pada przed popiersiem wołając: Boh pomiłuj, Boh pomiłuj. Bije się w piersi, a my o mało nie pękamy ze śmiechu. Gdybyśmy parsknęli, to byśmy wylecieli ze szkoły.
Z mojego roku Krzysio Chamiec został wyrzucony ze szkoły za zatajenie pochodzenia społecznego.
Wówczas w ankiecie personalnej trzeba było podać pochodzenie społeczne: robotnicze, chłopskie czy inteligencja pracująca. To Krzysiek podał chłopskie. A nie było pytania o ilość hektarów. A rodzice Krzyśka mieli potężny majątek. Ktoś doniósł i chcieli wyrzucić go ze szkoły. Dziwiliśmy się na naszym roczniku, dlaczego on ma odpowiadać za to, gdzie się urodził. Ustaliliśmy, że jak dojdzie do głosowania, będziemy przeciw. Dochodzi do głosowania, kto jest przeciw? Podnoszę rękę. Patrzę w lewo – nic, patrzę w prawo – nic, patrzę do tyłu – nic. O, myślę, niedobrze. Potem się tak zwane czynniki do mnie dobierały, ale nie mogli, bo syn górnika, sam pracował na kopalni, pochodzenie kryształowe. Argumentacja była taka, że zdradzam swoją klasę społeczną. Śmiechu warte, ale to mogło się źle skończyć.
Panie Franciszku, kiedyś powiedział pan: „Wiara daje uspokojenie, dlatego jestem spokojny, gdyż wiem, że życie nie kończy się tu na ziemi”. Czy wiarę wyniósł pan z domu rodzinnego? Jak wiara kształtowała pana życie i aktorstwo?
Wiara bardzo mocno ukształtowała moje życie i charakter. Zawsze zdawałem sobie sprawę, że jest Ktoś nade mną, kto kiedyś będzie oceniał te moje poczynania na tym świecie i będę zdawał rachunek z tego wszystkiego. A teraz na stare lata ta wiara jest dla mnie tym bardziej cenna. Bo gdyby przyjąć stwierdzenie niektórych, że życie to jest fanaberia chemii i fizyki, to nie warto żyć – z mojego punktu widzenia. Na stare lata, kiedy uświadamiam sobie, że odejdę z tego świata, a chwała Bogu trochę tych lat przeżyłem, to wiem, że będę tam miał Kogoś, to się mną zaopiekuje. A mam tam jakieś znajomości, ja przecież grałem św. Piotra.
Nie tylko, a w „Konopielce” samego Pana Boga.
Tak, samego Pana Boga. No to mając taką protekcję zawsze będzie mi lepiej na tamtym świecie. Ale wiara jest bezcenna. Na stare lata jest bezcenna.
Jeden z filmów o pana twórczości nosi tytuł „Aktor Pana Boga”. W wielu wywiadach mówił pan, że ma pan ze św. Piotrem dobre układy, i liczy, że dobrze ocenia grane przez pana role religijne. Wielkie wrażenie robi pana rola apostoła Piotra w „Quo vadis”, ale i proboszcza w „Chłopach”.
Mowę proboszcza na pogrzebie Boryny mówiłem bardzo emocjonalnie: wszędzie łajdus na łajdusie i łajdusem pogania. Gorzałkę piją, rozpustę czynią i tak dalej. Taką wiązankę miałem. A tam statystowali autentyczni chłopi. I po skończeniu tego ujęcia przychodzą do mnie i mówią: Panie Franciszku, ale u nas przecież tak nie jest. Wyjaśniłem, że nie mówiłem o nich, ale że to będzie w filmie…
Jak wspomina pan rolę apostoła Piotra w „Quo vadis”?
Dla mnie granie tej postaci wywołało wielkie emocje. Kręciliśmy to w Rzymie, z widokiem na bazylikę. I kiedy sobie uświadomiłem, że tam pod tą kopułą urzęduje w tej chwili Ojciec Święty, Polak, to gdzieś tam koło serca piknęło. Wtedy nie było mowy, że to będzie święty. Później, kiedy film został pokazany Ojcu Świętemu w auli w Watykanie, to byłem przedstawiany Ojcu Świętemu. Były takie emocje, chciałem tyle powiedzieć – mam zdjęcie, kiedy klęczę przed Janem Pawłem II – i tylko wykrztusiłem z siebie: „Ojcze Święty, wybacz moją nieudolność”. Ojciec Święty powiedział: Ależ dziękuję, dziękuję.
Jest pan zdolny zagrać każdą postać. Przypomnijmy komediową postać Gustlika czy karczmarza Taga w „Austerii” Kawalerowicza. Wydaje się, że był pan stworzony do tych ról, mino że były całkiem różne.
Ja podchodzę bardzo serio i bardzo uczciwie do postaci, które odtwarzam. To nie jest dla mnie tylko przygoda. Ja to głęboko przeżywam. Jestem zwolennikiem aktorstwa docierającego do widza przez emocje, a nie intelekt. W „Quo vadis” jest scena, kiedy wraca Maria z Magdali, oznajmiając o zmartwychwstaniu, o pustym grobie Chrystusa. I ja to relacjonuję z wielkimi emocjami, a statystowali tam ludzie z Tunezji, i jak skończyło się to ujęcie to ksiądz Chrostowski, który był konsultantem mówi: Oni tak byli zapatrzeni w pana, jak pan to relacjonował, a oni przecież nic nie rozumieli. Te moje emocje im się udzieliły…
Pamiętam ze swojego dzieciństwa, że cała ulica przychodziła na „Czterech pancernych i psa”. Dziś są puste ulice z powodu koronawirusa, a kiedyś z powodu serialu „Czterej pancerni i pies”.
Cała nasza czwórka miała kiedyś przejechać czołgiem w Łodzi ulicą Piotrkowską. Zebrały się tak wielkie tłumy, że organizatorzy się przestraszyli i przenieśli nas do hali sportowej. A myśmy byli zgromadzeni w remizie strażackiej i stamtąd mieliśmy jechać Piotrkowską. Zdecydowano, że do tej hali pojedziemy wozem strażackim. A dla większej asekuracji wzięto cztery wozy. Szczęśliwie jednak dojechaliśmy na spotkanie.
Jakąś kontynuacją pana ról komediowych jest udział w serialu „Ranczo” i w filmie „Ranczo Wilkowyje”. Ma się wrażenie, że ta pana rola tam jest emanacją wielu pana doświadczeń.
Myślący aktor zawsze zabarwia postać swoimi przeżyciami, niezależnie od scenariusza. Bardzo trudno jest jednak grać tak zwanych pozytywnych bohaterów. Pozytywny bohater nie fascynuje, negatywny owszem. I negatywnego bohatera się łatwiej gra. Pozytywnego można przesłodzić i to będzie nie do zniesienia. Do dziś to negatywny bohater przyciąga widza, tak jak z złe wiadomości w środkach przekazu.
Jak w powiedzeniu, że zły news to dobry news dla mediów.
Tak. A teraz dla mnie ta cała sytuacja z tym koronawirusem… Ja nie wiem. Może ten świat zmądrzeje po przeżyciu tego.
No właśnie, jak pan patrzy, Panie Franciszku, na tę obecną rzeczywistość, w której myśmy się znaleźli? Jak pan myśli, czy to coś zmieni w mentalności ludzi?
Daj Boże, żeby zmieniło, żeby ludzie zmądrzeli troszeczkę po tego rodzaju doświadczeniach i jakoś przyjaźniej spoglądali na siebie. Ja już miałem takie nadzieje, kiedy pierwszy człowiek wyleciał w raz w kosmos i spojrzał na tę błękitną naszą kulę ziemską. Myślałem, że człowiek wyciągnie z tego jakieś wnioski dla tego życia na tym globie. Okazało się, że nic, żadnych wniosków nie wyciągnął. A powinien. Taka mała kula ziemska, a my się wciąż sprzeczamy o różne rzeczy, o takie naprawdę błahostki, a przecież ten świat jest taki mały, tak szybko może się to wszystko skończyć.
Wiem, że mieszka pan razem z rodziną, z wnuczkami i prawnuczkami. Jak pan się cieszy tą atmosferą rodzinną, jak będziecie przeżywali te święta, które będą zupełnie inne.
Nie będzie tak, jak to kiedyś bywało, uroczyście. Ja teraz z domu nie wychodzę. Jestem na dobrowolnej kwarantannie ze względu na wiek.
Jak to jest być mężczyzną ponad 90-letnim? Do czego pan by mógł to porównać?
Mimo tych wszystkich uciążliwości nie tracę optymizmu, humoru, chociaż jestem bombardowany przez te negatywne zdarzenia. Nie należy się poddawać. A pomocna jest w tym rodzina. Ja mam komfortowo, żyję w domu razem z moimi wnukami, z moim synem i bardzo dobrą synową. Dbają, żeby dziadek nie zachorował. Czytałem ostatnio, że 103 letnia babcia została wyleczona z koronawirusa. No to ja myślę, że mam jeszcze 11 lat przed sobą.
You must be logged in to post a comment.