Zawodowy sport to wyczerpujące treningi i odrobina szczęścia. Wyznaje ks. Andrzejowi Chibowskiemu, wiceprezes PZLA Tomasz Majewski, dwukrotny złoty medalista igrzysk olimpijskich w pchnięciu kulą, mistrz świata i Europy, wielokrotny mistrz i rekordzista Polski.
Na prośbę zrobienia z Panem Prezesem wywiadu do gazety usłyszeliśmy: „Bardzo proszę, nawet dzisiaj, tylko po godz. 19.00, jak uda mi się ułożyć syna do snu”. Przyznam się, że nawet jako ksiądz nie bardzo sobie wyobrażałem jednego z największych polskich gladiatorów układających dziecko do snu. Stąd też moje pytanie, czym dla Pana jest rodzina, jaką rolę odgrywała w Pana życiu, kiedy Pan był czynnym zawodnikiem i jaką rolę spełnia obecnie? Czy w swojej bogatej karierze sportowej i teraz ma Pan wsparcie w żonie i rodzinie?
Rodzina i ustabilizowane życie rodzinne jest dla mnie rzeczą bardzo ważną. Bez żony i ułożonego życia rodzinnego trudno byłoby osiągnąć sukcesy sportowe. Dlatego każdą wolną chwilę poświęcam swojej rodzinie.
Co sprawiło, że zajął się Pan sportem? Jaki wpływ miał na to dom rodzinny?
Byłem młodym, pełnym energii chłopakiem i jak wielu moich kolegów, interesowałem się sportem. Od najmłodszych lat chciałem trenować jakąś dyscyplinę sportu. Nie był to na pewno w tamtym okresie plan na życie. Jedynie młodzieńcza pasja. Na początku uprawiałem różne konkurencje. Później zająłem się pchnięciem kulą i dobrze mi to wychodziło.
Kto w Panu odkrył potencjał kulomiota?
Tak jakoś samo wyszło. Już w szkole podstawowej próbowałem pchać kulą. Do bardziej wyczynowego sportu wciągnął mnie Zbigniew Majewski, mój brat stryjeczny. Był on lekkoatletą i jest trenerem. U niego zaczynałem sportową przygodę. Moja rodzina nie miała tradycji sportowych. Rodzice zachęcali mnie do sportu, chociaż na wsi, w której się urodziłem, nie było szczególnych warunków do jego uprawiania.
Był Pan, więc takim samorodkiem sportowym?
Nie przesadzajmy, jakoś to wyszło i już tak zostało.
Musiał Pan jednak mieć już na tym poziomie szczęście do dobrych trenerów, którzy umieli mądrze pokierować Pana karierą. Przecież do wyników trzeba wytrwale i roztropnie dochodzić.
Tak, to prawda. Jeżeli chodzi o trenerów to miałem rzeczywiście wielkiego farta. Od początku trafiłem na bardzo dobrego trenera Witolda Suskiego, u niego zaczynałem i trenowałem parę lat. Potem przeniosłem się do Henryka Olszewskiego i właściwie trenowałem z nim do końca mojej kariery.
Jaką motywację do uprawiania sportu miały sukcesy naszych znakomitych kulomiotów, mistrza olimpijskiego Władyslawa Komara, czy też Edwarda Sarula. Czy to dopingowało Pana do uprawiania tej dyscypliny i wyzwalało nadzieję i determinację, że może Pan osiągać podobne wyniki?
Bardziej to, że my jako Polska mieliśmy w tej dyscyplinie bogate tradycje. To nie było tak, że ja byłem jeden. Byłem kolejną osobą w tej sztafecie dobrych kulomiotów. Mieliśmy też w przeszłości świetnych trenerów. I wszystko to przyczyniło się, że mnie, a potem moim następcom było trochę łatwiej. Do sportu trzeba się nadawać. Mieć taki zespół cech charakteru, które pomagają w uprawianiu danej dyscypliny. Ja te cechy miałem, wykształciłem albo dopracowałem. Człowiek jak kocha to, co robi, to się do wszystkiego przyzwyczai. Podobnie było ze mną. Do całego trybu treningowego naprawdę można się przyzwyczaić. Przez 20 lat swojej zawodniczej kariery starałem się zachować samodyscyplinę w podejściu do treningu. Narzucić taki reżim, który dawał nadzieję na sukcesy.
Pana osiągnięcia sportowe są imponujące (dwukrotne mistrzostwo olimpijskie – Pekin 2008, Londyn 2012, mistrzostwo świata, Europy, nie licząc wielu tytułów krajowych). Jest Pan jednym z najbardziej utytułowanych zawodników w historii polskiej lekkoatletyki. Od czego już na najwyższym poziomie sportowej rywalizacji zależy wynik? Czy tylko decyduje o tym sportowa forma, czy też jeszcze coś więcej? Co sprawia, że wychodzi dwunastu wspaniałych gladiatorów, z których każdy pragnie zostać mistrzem olimpijskim, a dwukrotnie wygrywa Tomasz Majewski?
Decyduje przede wszystkim głowa, determinacja i umiejętność poradzenia sobie w danej chwili ze stresem. Rzeczywiście, wszyscy są świetnie przygotowani, ale tylko jeden może wygrać. Ja byłem najlepiej przygotowany i najlepiej to wszystko mentalnie zniosłem. Wtedy akurat pchałem najdalej. Na tym ta zabawa polega i mi udało się to jakoś wszystko dwa razy złożyć – co zapewniło olimpijski sukces.
Czy to „coś” trzeba w sobie wypracować, czy też decydują o tym pewne cechy wrodzone?
Mówi się, że „każdy może zostać mistrzem”. Tak do końca jednak nie jest, nie każdy. Z pewnymi cechami trzeba się urodzić. Część można wypracować, do części trzeba dojrzeć. I tak zazwyczaj bywa. Jednak trzeba mieć to „coś” w sobie, co pozwala być mistrzem.
Jechał Pan na swoją pierwszą olimpiadę do Pekinu, raczej nie w roli faworyta. Czy czuł Pan, że może być dobrze na tych igrzyskach? W którym momencie uświadomił sobie Pan, że można ten konkurs olimpijski wygrać?
Jechałem na igrzyska powalczyć o brąz. Taki był mój cel. Przed olimpiadą na ostatnim obozie przygotowawczym w Japonii czułem, że z moją formą jest coraz lepiej. Rosła z treningu na trening. Kiedy już na olimpiadzie łatwym pchnięciem i w dodatku z rekordem życiowym wygrałem eliminacje do finału olimpijskiego, to czułem i uwierzyłem, że w nim mogę wywalczyć nawet olimpijskie złoto. I tak też się stało.
Przypomnijmy, więc czytelnikom ten olimpijski konkurs. Czy pierwszy Pana rzut w olimpijskim finale na odległość 20,80 m ustawił jakoś ten konkurs?
To nie było takie dalekie pchnięcie, które by dawało poczucie wygranej. Rywale pchali dalej. Byłem przekonany, że zapewnia mi ono udział w finałowej ósemce. W miarę konkursu stawałem się coraz pewniejszy siebie. Czułem, że nikt z rywali tego dnia mnie nie pokona. Wynikiem 21,51 m ustanowiłem swój rekord życiowy i zostałem mistrzem olimpijskim.
Czy łatwiej wygrywać z pozycji faworyta? Jedzie Pan na swoja drugą olimpiadę do Londynu. Oczekiwania są ogromne. Niebywała presja kibiców. Broni Pan tytułu mistrza olimpijskiego. W międzyczasie, w pamiętnym konkursie w Berlinie w 2009 roku, zostaje Pan wicemistrzem świata. Wiadomo, że na olimpiadzie, będzie miał Pan za przeciwników znakomitych miotaczy amerykańskich i świetnego młodego Niemca Storla. Czy Pan się tego wszystkiego nie bał, czy Pana to nie przytłoczyło i nie paraliżowało?
Do Londynu jechałem bardzo pewny siebie. Nie ukrywałem, że jadę po złoto.
To był Pan wielkim fajterem.
Na możliwe scenariusze w finale byłem bardzo dobrze przygotowany. Wierzyłem, że to wszystko znowu się bardzo dobrze ułoży. Wiedziałem, że jestem mocny i dużo spokojniej udało mi się ten tytuł wywalczyć. Po konkursie jeden z komentatorów w radosnym uniesieniu wykrzykiwał: „W niebotycznym konkursie T. Majewski pokonał mistrza świata D. Storla o 3 cm i został pierwszym od 1956 roku kulomiotem, który obronił olimpijskie złoto”.
W mistrzostwach świata w Berlinie dochodzi do rywalizacji dwóch największych kulomiotów globu – Tadeusza Majewskiego i Amerykanina Christiana Contwella. Starcie to zostaje uznane przez fachowców za pojedynek roku w lekkiej atletyce. Fenomenalny poziom rywalizacji. Prowadził Pan niemal przez cały czas trwania konkursu z bardzo wyśrubowanym rezultatem. W jednej z ostatnich swoich prób Amerykanin Pana przerzuca. Osiągnął wtedy wspaniały rezultat ponad 22 m. Jak się czuje zawodnik, któremu w ostatnim momencie uciekło zwycięstwo i zdobycie tytułu mistrza świata?
Na pewno jest wtedy trudno, ale to jest normalne. My sportowcy jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Tak często wyglądają konkursy, że sytuacja zmienia się z próby na próbę. Cała sztuka polega na tym, żeby wtedy właśnie zdobyć się na mobilizację i skutecznie odpowiedzieć. To, wtedy mi się nie udało. W życie sportowca muszą być wkalkulowane takie porażki. Taki jest sport. Trzeba być zawsze czujnym i potrafić odpowiednio reagować.
W wielu dyscyplinach jest czas na pewną taktykę. Można sobie, na przykład, podnieść poprzeczkę lub tyczkę, szachując tym przeciwnika i wybijać go z rytmu. Na czym polega taktyka pchnięcia kulą?
Taktyka jest bardzo prosta. Trzeba pchać kulę od początku jak najdalej i już w pierwszym pchnięciu ustawić sobie rywali. Jest sześć prób. Wszyscy chcą pchać bardzo daleko i raz się uda, a raz nie. Mi się najczęściej udawało.
Wielokrotnie występował Pan w prestiżowych zawodach z pozycji faworyta – szczególnie po zdobyciu olimpijskich i mistrzowskich tytułów. Czy bycie faworytem paraliżuje Pana?
Mnie raczej nie. Chyba bardziej dodawało mi pewności siebie. Konkurencja za moich czasów była zawsze bardzo mocna. Tylko pełna mobilizacja, umiejętność skupienia i koncentracji dawały szanse na zwycięstwo.
Pamiętam mistrzostwa świata w Korei Południowej w 2011 roku. Po tym występie Pan oznajmił „Przepraszam kibiców i trenera. Byłem tu przygotowany na tytuł mistrza świata. Spaprałem zawody. To moja stypa, a nie moje urodziny.”
To jedna z moich największych porażek w karierze. Rzeczywiście byłem znakomicie przygotowany i myślałem, że wygram dość łatwo to mistrzostwo. Skończyło się dopiero na 9. miejscu. Nawet najwięksi faworyci czasem zawodzą. Ja wtedy bardzo zawiodłem. Na szczęście z tej porażki wyciągnąłem wnioski i rok później wygrałem olimpiadę w Londynie.
Co wtedy nie zafunkcjonowało?
Za dużo pewności siebie, a za mało zwykłego pchania.
Czyli tak jak w życiu. Pewność siebie może czasem zgubić.
W tamtym momencie zdecydowanie mnie zgubiła.
My widzimy zawodników najczęściej na stadionie. Ich zmagania przy aplauzie kibiców i w świetle reflektorów. Aby dojść do wyników trzeba trenować w niebywałym reżimie treningowym. Jak to wyglądało u Pana?
Sport wyczynowy jest bardzo trudnym zajęciem. Trzeba całe życie jemu podporządkować. Niby dwa treningi dziennie, ale praktycznie cały dzień jest temu poświęcony. Wszystko jest podporządkowane treningowi. Jeśli się chce odnosić sukcesy to trzeba się temu poddać i w tym kieracie zasuwać.
Czy przypadkiem nie za wcześnie zakończył Pan karierę?
Nie, nie. Karierę sportową miałem bardzo długą. 20 lat pchać kulą i to z dobrymi rezultatami to w mojej konkurencji zdarza się bardzo rzadko.
Lubi Pan stawiać przed sobą wysokie wymagania i ambitne cele. Po zakończeniu kariery zamierzał Pan nadal pracować w sporcie. Nie tylko się udało, ale jest Pan dzisiaj wiceprezesem PZLA i to w czasie nowego polskiego Wunderteamu.
Mamy wielu doskonałych liczących się na świecie i w Europie lekkoatletów. Zespołowo jesteśmy najlepszą drużyną na kontynencie. Zdobywamy medale na najbardziej prestiżowych imprezach. Jest to z pewnością również wielkie wyzwanie zwłaszcza, że przed nami olimpiada w Tokio. To na pewno mobilizuje, ale i wyznacza cele.
Czy ma Pan świadomość, że znalazł się Pan, jako jeden z prezesów PZLA, w tym miejscu, że trzeba – mówiąc metaforycznie zdobyć niejako trzecie mistrzostwo olimpijskie, dokonać niebywałej pracy organizacyjnej, aby ten utalentowany Wunderteam utrzymać, stworzyć im doskonałe warunki do treningu i doprowadzić do sukcesu?
Mam taką świadomość. Staramy się to robić już od paru lat. Wiadomo, że obecna sytuacja na świecie jest bardzo trudnym i wielkim wezwaniem dla wszystkich, również i dla nas. Ale bardzo przyjemnie pracuje się, kiedy są sukcesy. Kiedy naprawdę jest się czym cieszyć i co oglądać w wykonaniu naszych zawodników.
Z racji pandemii igrzyska olimpijskie w Tokio zostały przełożone. Jak się czują teraz zawodnicy, którzy budowali formę na ściśle określony czas? Wszystko było misternie zaplanowane i raptem tak ogromna niespodziewana zmiana warunkowana sytuacją epidemiologiczną na świecie. W dodatku nie wiadomo, jak długo taki czas potrwa.
Nie jest to komfortowa sytuacja. Jest ona trudna dla wszystkich zawodników. Każdy jest w innym punkcie swojej kariery. Każdy inaczej do olimpiady się przygotowywał. Dla części sportowców może to już być stracona szansa, bo rok w sporcie to wbrew pozorom bardzo dużo. Dla innych będzie to z kolei szansa, która pozwoli kroczyć do przodu. Ja nigdy nie byłem w takiej sytuacji.
Ile mamy szans medalowych na igrzyskach w Tokio?
Niestety w przyszłym roku mniej niż byłoby to w obecnym. Ta ekipa, która miała przywieźć medale z Tokio to raczej już doświadczeni zawodnicy, dla których niestety ucieka czas i szansa na odnoszenie sukcesów. Z każdym rokiem ci zawodnicy będą mieli trudniej. Ponadto, także świat sportu nie wie na czym stoi. Sytuacja jest bardzo dynamiczna, a jednocześnie niekomfortowa.
Czy w lekkiej atletyce mamy obecne „złote pokolenie” czy raczej jest to wypadkowa wielu czynników, a być może sportowe szczęście, gdzie decydują milimetry, centymetry i setne części sekundy?
To jest wypadkowa wielu czynników. Kilka świetnych sportowych utalentowanych roczników, dobra praca związku, klubów, świetnych trenerów i tego, że warunki treningowe z każdym rokiem są lepsze. Ponadto, dobrobyt społeczeństwa powoduje, że również w wymiarze fizycznym i sportowym lepiej się rozwijamy. Więcej też jest stadionów. Odrobina szczęścia w sporcie, tak jak w życiu, też jest ważna.
Co obecnie w czasie pandemii robi prezes i mistrz olimpijski?
Podobnie jak większość siedzę w domu. Mam dwóch wspaniałych synów, Mikołaja i Antoniego. Niebawem będziemy mieli trzeciego syna. Opieka nad nimi zajmuje mi najwięcej czasu. Bardzo dużo również czytam, ogólnie prozę – fantastykę i reportaże.
Czy wiąże Pan nadzieję z ewentualnymi sportowymi sukcesami swoich synów?
To pokaże czas. Za wcześnie jeszcze o tym mówić. Nie jestem tym rodzicem, który będzie swoje dzieci na silę ciągnął do uprawiania sportu.
Panie Tomku w imieniu czytelników życzę, aby przynajmniej jeden z Pana synów wyrósł na mistrza olimpijskiego, nawet jeśli to będzie skok o tyczce, chociaż w nim mógłby mieć jeszcze przez wiele lat fenomenalnego konkurenta Greka Armanda Duplantisa. Dziękuję za rozmowę pozdrawiam całą Pańska rodzinę. Życzę sukcesu polskiemu lekkoatletycznemu Wunderteamowi.
Ks. dr Andrzej Chibowski