Z Marią i Marcinem Rossami o edukacji domowej rozmawia Bartosz Wieczorek.

Z roku na rok rośnie w Polsce liczba dzieci objętych edukacją domową. W 2017 r. było ich 13 955, co stanowiło wzrost o 26 proc. w stosunku do roku poprzedniego. Co państwa skłoniło do podjęcia decyzji o objęciu własnych dzieci tą formą edukacji? Czy to była taka szybka i pewna decyzja czy poprzedzona długimi rozmowami i analizami? I co ostatecznie zdecydowało o takiej formie kształcenia dzieci?
Maria: Zastanawialiśmy się jakieś dwa miesiące, więc nie była to taka szybka decyzja. Nasze dzieci nie chodziły do żłobka, chciałam, aby były w domu. Ze względu na wyznawane wartości, posłaliśmy dzieci do placówek katolickich. Nasza najstarsza córka jest bardzo społeczna, ale w szkole przeżywała różne napięcia związane z wymaganiami szkolnymi czy konkursami. Nauczyciele wystawiali ją do nich chętnie, ona z własnej woli szła, ale jednak to było dla niej za trudne. Naszej środkowej córce akurat zmienił się skład wychowawczy w przedszkolu, a ona nigdy nie była fanką tego miejsca. Syn zaś z kolei należał do dzieci, które są idealnymi przedszkolakami, ale potem odreagowują w domu. Zastanawialiśmy się, co robić? Czy zmieniać placówki? Wśród znajomych mieliśmy przypadek rodziny uczącej dzieci w domu i w mojej głowie zaczął świtać ten pomysł. Bałam się przede wszystkim, że dzieci będą społecznie nieprzystosowane i źle wykształcone, a że jestem z wykształcenia socjologiem, więc zerknęłam do badań odnośnie absolwentów edukacji domowej, amerykańskich i polskich. Wynikało z nich, że tak nie jest. W testach ogólnokrajowych dzieci z tej formy edukacji wypadały często lepiej niż te uczone tradycyjnie. Tak przygotowana przekazałam te informacje mężowi. Dużo rozmawialiśmy, ale Marcin nie miał jakichś dużych obiekcji.
Marcin: Byliśmy raczej sceptycznie nastawieni do edukacji domowej. Myśleliśmy, że to taka wolna amerykanka i baliśmy się, że po prostu możemy zaprzepaścić przyszłość naszych dzieci. Wzięlibyśmy wielką edukacyjną odpowiedzialność za nasze dzieci, a nie mamy przecież wykształcenia w tej kwestii, nie jesteśmy pedagogami.
Maria: Taką, kroplą, która przeważyła była rozmowa z koleżanką, prowadzącą edukację domową, która zasugerowała, że to jest najlepszy moment. Klara, nasza najstarsza córka będzie w drugiej klasie, a dwoje dzieci mamy jeszcze w przedszkolu. Koleżanka poradziła, żeby myśleć o tym, że to tylko na rok. Jeżeli nie wypali, to nie będzie problemu z powrotem do normalnej edukacji. I tak się umówiliśmy z dziećmi. Zrobiliśmy to najpierw na rok.
Czy edukację prowadzą państwo sami jak rodzina czy też jest to jakaś grupa rodzin, grupa rodziców, którzy się nawzajem jakoś wymieniają?
Marcin: Pierwszy rok był taki, że zupełnie byliśmy w tym sami. Mieszkamy w Radości i dopiero w zeszłym roku poznaliśmy kilka rodzin, które też edukują w domu. Postanowiliśmy, że zajęcia dodatkowe z angielskiego będą wspólne.
Maria: Na zmianę też woziliśmy dzieci na zajęcia historyczne do Instytutu Pamięci Narodowej, gdzie potem dzieci wspólnie – u jakiejś rodziny – spędzały popołudnie na zabawie.
Marcin: Jest tak, że jak ktoś coś wymyśli, jakąś inicjatywę, to staramy się ją realizować. W Radości jest Arka, dom dla osób z niepełnosprawnościami i nasze dzieci z innymi chodzą tam na zajęcia z ceramiki. Kontaktują się tam z osobami niepełnosprawnymi, nabierają empatii.
Decyzja o edukacji domowej jest nadal rzadkością, co wiąże się często z brakiem akceptacji społecznej. Wiele osób boi się opinii rodziny. Jak to wyglądało w Waszym przypadku? Jak decyzję przyjęło Wasze najbliższe otoczenie?
Maria: Mieszkamy w jednym domu z rodzicami. Postanowiliśmy im wcześniej o tym powiedzieć i ze spokojem rozmawialiśmy. Musieliśmy odbyć wiele rozmów, aby rozwiać wszystkie obawy, zwłaszcza dotyczące braku kontaktów społecznych. Znajomi przyjęli to spokojnie, obracamy się w różnych środowiskach. Jedni mają dzieci w szkołach państwowych, inni w prywatnych, część w katolickich.
Taka decyzja oznacza pewną rewolucję w życiu domowym lub zawodowym rodziny? Z reguły jeden z rodziców musi zrezygnować z pracy zawodowej…
U znajomych tak jest, mamy z reguły nie pracują. U nas była taka sytuacja, że przez trzy lata wcześniej ja rozkręcałam biznes z kalendarzami dla mam. Po zakończonym sezonie sprzedażowym postanowiłam zamknąć biznes. Przy czwórce dzieci nie było już na to czasu. Zdecydowałam się więc na rolę mamy w domu, ale to było jeszcze przed decyzją o edukacji domowej. Wyszło to więc naturalnie.
Jest pani dyrektorką takiej małej rodzinnej szkoły. Jak wygląda dzień codzienny rodzinny? Jak szczegółowo jest wszystko zaplanowane?
Marcin: Podstawą jest dobry plan. W momencie, kiedy jakiś plan jest dobry, wtedy można się go trzymać.
To raczej plan tygodnia czy miesiąca?
Maria: Każda rodzina funkcjonuje inaczej, my funkcjonowaliśmy zawsze na planach. Nasze dzieci czują się w tym dobrze. Wiadomo, kiedy jest nauka, kiedy głośne czytanie, a kiedy jedzenie. Wiem, że niektóre rodziny funkcjonują w rytmie szkolnym, realizują podręczniki. Inne rodziny bazują na zajęciach spoza programu, dzieci mają dodatkową matematykę czy przyrodę. Inni kładą nacisk na prace plastyczne czy granie na instrumentach, a podstawę programową robi się jakby mimochodem w okolicy egzaminów. My funkcjonujemy na planie, ale nie jest on ścisły. Często się zmienia, na przykład w zależności od pory roku.

Są dni tygodnie, kiedy nauki jest dużo mniej, a są okresy, kiedy jest więcej?
Maria: Tak. Przykład. Nasza druga córka jest teraz w pierwszej klasie, ale że sama nauczyła się czytać i pisać w zeszłym roku to zrobiła do grudnia wszystko, co było dla niej ciekawego w książkach z pierwszej klasy. Zrobiła więc materiał z pierwszej klasy. Nie chciałam z nią przerabiać już drugiej klasy, więc umawiamy się na różne tematy, a poza tym czyta dużo książek.
Marcin: W ogóle dzieciaki czytają dużo książek. Na początku przyjęliśmy takie założenie, żeby dzieciaki nauczyły się same uczyć, zdobyły taką umiejętność. Trochę tak, jak na studiach, gdzie jest duży nacisk na samodzielność. My też staraliśmy się, żeby dzieci same szukały rozwiązań, wiedzy. Dlatego też mamy bardzo dużo książek i one pokochały książki. Nasza druga córka zaskoczyła nas, bo zaczęła sama czytać. Zazdrościła starszej siostrze, że ona czyta. Brała więc książki i z okładek przepisywała literki. Potem układała je w słowa i zaczęła je jakoś czytać, pytając się często starszej siostry. Teraz mamy podobną sytuację z trzecim dzieckiem, Frankiem, który podobnie zaczął przepisywać słowa. Wziął książkę o dinozaurach i wypisuje ich nazwy. Pocieszające jest to, że oni się wzajemnie wspierają.
Maria: Dużo też się kłócą…
Jest taki moment w edukacji domowej, kiedy trzeba zweryfikować swą wiedzę w szkole. Czy taka sytuacja jest dla dzieci stresująca, kiedy na co dzień nie kontaktują się ze szkołą, a potem muszą zdawać w niej egzamin?
Maria: Kiedyś też się bałam, że to będzie dla dziecka stres, ale teraz myślę, że nie. W tym miejscu należy zaznaczyć, że my nie mamy jeszcze doświadczenia z egzaminami z poszczególnych przedmiotów. Dzieci szkolne mamy w pierwszej i trzeciej klasie, plus dwóch przedszkolaków.
Marcin: Będąc w edukacji domowej trzeba być przypisanym do szkoły na terenie województwa.
Maria: My szukaliśmy szkoły, która będzie przyjazna edukacji domowej oraz takiej, która buduje środowisko. Jesteśmy przypisani do szkoły Montessori Mountain Schools w Grodzisku Mazowieckim. To jest jedna ze szkół Fundacji św. Jadwigi. Ta szkoła jest dedykowana edukacji domowej, w związku z czym egzaminy to nie są klasówki, ale miejsce, gdzie dziecko ma pokazać, czego się nauczyło. Dzieci biorą ze sobą wszystkie prace, które robiły. Wszystko, co by chciały pokazać nauczycielowi. Jest też możliwość, aby rodzic był z dzieckiem w czasie egzaminu. Rodzice mogą przeczytać dziecku polecenie – nie wszystkie dzieci płynnie czytają nawet w trzeciej klasie – lub po prostu siedzieć koło niego. Nasza najstarsza córka kategorycznie nie chciała, abym z nią była. Z młodszą córką jestem umówiona, że wejdę na egzamin. Od rodziców dzieci z liceum wiem, że później też jest wszystko na przyjaznych zasadach. Uczeń jest zachęcony, aby zaprezentował swoją wiedzę, ale oceny są uczciwe. Jak ktoś się kiepsko nauczy, to dostaje kiepską ocenę.
Czy epidemia i związane z nią restrykcje dużo zmieniły w Waszym życiu?
Marcin: Zaburzyłem rytm pracując z domu. Do tej pory wychodziłem rano, przed wstaniem dzieci i wracałem koło 18.00 i potem byłem już z rodziną.
Maria: W stosunku do rodzin, gdzie wszyscy spędzają czas poza domem, u nas bardzo mało się zmieniło. Tu w Radości mamy dom z ogrodem, gdzie dzieci mogą się bawić.
A jak się państwu mieszka w Radości, będącej częścią Wawra?
Marcin: Mieszka się tu świetnie. Bliskość lasu, mieszkamy w sumie w lesie – to jest coś rewelacyjnego. Bardzo cenimy sobie tę zieleń i spokój.
Maria: Dla nas jest tu idealnie. Może mieszkamy w takim dobrym punkcie? Możemy z dziećmi pojechać rowerami na plac zabaw, a tam mamy lodziarnię. Często korzystamy z biblioteki. Dzieci biorą udział w zajęciach w domu kultury. Nie ma w okolicy kina, więc do niego musimy jeździć. Jesteśmy bardzo zadowoleni z harcerstwa przy parafii. Czego mi brakuje? Może to raczej moje marzenie, aby poza szkółkami piłkarskimi były jakieś zajęcia sportowe dla dziewczynek, jak na przykład siatkówka.
Dziękuję za rozmowę.