Wigilia to chwile, w których człowiek wspomina swoje życiowe wydarzenia, pozostające w pamięci na całe życie. Pani Helena Siwko, jako kilkuletnie dziecko, przeżywała swoje Wigilie na nieludzkiej ziemi.

Moja rodzina została zabrana na Syberię ostatnim transportem w czerwcu 1941 r. Do dzisiaj pamiętam przerażone oczy mojej mamy i babci, kiedy to żołnierze sowieccy wpadli do naszego domu i kazali szybko pakować swoje rzeczy. Ojca w domu nie było, gdyż wcześniej został aresztowany. W przeładowanym pociągu, który wiózł nas w niewiadomym kierunku znalazłam się wraz z mamą Marią, babcią Pauliną i trójką rodzeństwa w wieku od 2 do 8 lat. Ja miałam 4,5 roku. Nie pamiętam dokładnie, ile trwała podróż. Wydawała się bardzo długo. Jako małe dziecko nie potrafiłam ocenić upływającego czasu.
Zawieziono nas do miejscowości Balszoj Ułuj w Krasnojarskim Kraju. Była z nami grupa ludzi z tego transportu. Ludzie starsi i młodzież zostali wzięci do pracy przez mieszkańców tej miejscowości. Natomiast matki z małymi dziećmi czekały na dworze, aż ktoś ich weźmie. Podeszła do nas Rosjanka i zaproponowała mamie, abyśmy zamieszkali w budynku po byłym Domu Dziecka. Był on bardzo zniszczony. Miał jedne drzwi i jedno okno. Na środku pokoju stał wielki podłużny stół oraz żelazny okrągły piec. Służył nam do gotowania i ogrzewania. Latem można było wytrzymać, chociaż nieustannie atakowały nas wszy i inne robactwa. Zimą było strasznie. Ciągle byłyśmy głodne. Mamie udało się podjąć pracę w szkole w charakterze stróża. Mama przynosiła do domu tzw. „pajok” w postaci czarnego chleba. Jego ilość była określona przez miejscowe władze. Były to porcje głodowe. Zbliżał się okres świąt Bożego Narodzenia. Mimo, że byłam małym dzieckiem to pamiętam pierwszą Wigilię na Syberii. Mama robiła wszystko, co było możliwe, aby nam przygotować Wigilię, abyśmy się na chwilę chociaż poczuli, że jesteśmy z Polski, że pamiętamy Święta i zwyczaje z nimi związane.
Nasza mama przyniosła trochę drzewa, aby napalić w piecu i coś ugotować. Utargowała od miejscowych trochę mąki. Z tej mąki zarobiła ciasto i pozostawiła na noc, aby trochę się zakwasiło. Pamiętam, że do tego ciasta powpadały myszy. Byliśmy wszyscy załamani. Mama oczyściła to ciasto, dodała różne resztki jedzenia przyniesione ze szkoły i łuski zbożowe. Zagniotła je, podzieliła na małe kawałki, uformowała w postać „lepioszek” i upiekła na rozgrzanym piecu.
Lepioszki w kolorze zbliżonym do białego miały przypominać opłatki. Ułożyła je na białym ręczniku, na którym postawiła mały krzyżyk przywieziony z Polski. Można było rozpoczynać „ucztę” wigilijną. Była ona bardzo smutna. Pamiętam, że płakaliśmy za Ojczyzną. Nie było również taty. Każdemu z nas mama dała lepioszkę oraz wodę do picia. Kolędowaliśmy wokół stołu, długo modliliśmy się wśród płaczu i jęku. Najbardziej załamana była babcia, która powtarzała, że dalej tak żyć nie można.
Do Polski wróciliśmy dopiero w 1946 roku. Niestety babcia zmarła na Syberii. Dziękuję Bożej Opatrzności, że zachował nas przy życiu. Dzisiaj już jako sędziwa kobieta rozumiem doskonale, co to znaczy odosobnienie, więzienie, wojna. Życzę wszystkim w naszej dzielnicy, aby nigdy jej nie doświadczyli. z
Helena Siwko