O prof. Ludwiku Maciągu z prof. Stanisławem Bajem rozmawia Elżbieta Szczuka, dziennikarka tygodnika „Nowy Wyszkowiak”.
Był pan studentem i asystentem prof. Ludwika Maciąga na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Chciałabym porozmawiać o waszym spotkaniu. Jest rok 1972. Kończy pan liceum w Zamościu…
– Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu.
I decyduje się na studia na ASP w Warszawie. Tam spotyka prof. Ludwika Maciąga. Czy słyszał pan o nim wcześniej?
– Z tą decyzją nie było tak łatwo. Profesora Ludwika Maciąga znałem, jeszcze z podstawówki, ze znaczków pocztowych i ilustracji książkowych („Lassie wróć” i inne). Pamiętam jak przez mgłę to coś, co było związane z taką romantyczną nutą w malarstwie polskim. Nie górnolotną, tylko taką, gdzie jest pewna prawda. W tej jego lapidarności. Tyle z tego pamiętam. W liceum na historii sztuki pani profesor Weronika Wawryn opowiadała nam o współczesnych malarzach. O prof. Ludwiku Maciągu i o prof. Michale Bylinie też mówiła.
Natomiast wrócę jeszcze do decyzji o wyborze kierunku/specjalności studiów. Chciałem być konserwatorem. Wiozłem do Warszawy teczkę ze swoimi pracami. Na wysokości Otwocka zmieniłem zdanie co do kierunku. Pomyślałem: „Może by tak zdawać na to, co się najbardziej lubi w życiu i chce?” Choć był też pewien niepokój i niepewność.
Chodziło o zatrudnienie?
– Tak, tu, na wsi, to było ważne. Ale jak dojechałem do Warszawy, to byłem pewny, że będę zdawać na malarstwo. Egzamin pamiętam jak przez mgłę. Na egzaminie teczka przeszła. Na Wydział Malarstwa było dużo chętnych, z trzysta osób, kilkanaście na miejsce. Na egzaminie praktycznym Profesora nie poznałem, tylko jego asystenta Marka Sapetto. Egzamin zdałem i nawet powiedzieli mi, że jako jeden z lepiej zdających.
Kiedy spotkał pan Profesora?
– Z prof. Maciągiem spotkałem się w październiku, ponieważ prowadził pracownię dla pierwszego roku. Skończyła mu się kadencja dziekana. Pierwsze nasze spotkanie było dosyć groźne i szorstkie. Pamiętam je do dziś. Ja – czarny golf, włosy długie, jak u większości kolegów. Siedzę w kącie. Mruk byłem straszny podobno. Profesor podszedł do mnie, zagadnął, ta pierwsza rozmowa nam się nie kleiła. Potem opowiadał, że nasze pierwsze spotkanie było dziwne i nawet niemiłe. „Widzę, ponury jakiś facet w pracowni, młody, nie wiem, jak z nim rozmawiać” – często powtarzał.
Profesor był wtedy w sile wieku, dziarski, czerstwy. Poza tym bezpośredni. Krótkie zdania, dobitne, trafne, prawdziwe, bez sentymentu – tyle zapamiętałem. To mi się bardzo spodobało, ale jednocześnie zacząłem się bać, nie wiadomo czego.
Jak Profesor odnosił się do studentów?
– Robił konkretne korekty. Za drugim razem zagadnął: „Skąd pan jest?” Odpowiedziałem, że z małej miejscowości, z Podlasia. On się wtedy ożywił, zaczęliśmy szersze rozmowy o miejscu, okolicy. Przyznał mi się wtedy, że dobrze zna Białą Podlaską, bo tam się wychował. Ale bez szczegółów, tak, jak się ze studentami rozmawia. Ale jedno było ważne, korekty robił bez żadnych kontekstów sentymentalnych czy miłych. Korekty były szczere, bezwzględne, prawdziwe. Zdarzało się, że dziewczyny po kątach płakały. Był szczery, tyle. Bardzo to lubiłem.
Na drugim roku był pan w pracowni Michała Byliny…
Po pierwszym roku marzyłem, żeby iść do pracowni prof. Michała Byliny. Bardzo szarmancki, elegancki pan, niesamowita kindersztuba. Ale też surowy – liczył się warsztat i robota malarska. A na trzecim roku prof. Maciąg dostał tzw. pracownię dyplomującą, ale ja chciałem spróbować przygody u kogoś innego. Poszedłem do prof. Jacka Sienickiego, który objął pracownię po odejściu na emeryturę prof. Byliny. Jednak po III roku, przed dyplomem, zdecydowałem się na powrót do prof. Maciąga. Wtedy już mieliśmy fajne porozumienie. To też był czas, kiedy Profesor zaczął budowę domu w Gulczewie, niedaleko Wyszkowa. Rzadziej nawet bywał w szkole, tylko we wtorki i czwartki. Jego asystentem był Marek Niemirski.
Pojawiły się dodatkowe związki z Profesorem, które potem stały się głównymi – że on był stąd, czyli z Białej Podlaskiej. Wciąż mnie namawiał, żebym przyjeżdżał na plenery janowskie, które zaczął organizować Marian „Marek” Gadzalski, świetny fotograf koni. Profesor ciągle jeździł na te plenery, chciał, żebym poznał to środowisko.
Nie mieliście obowiązkowych plenerów na studiach?
– Mieliśmy dużo plenerów, tamte czasy były pod tym względem fantastyczne, wspaniałe. O kulturę się dbało.
W 1977 r. Profesor bardzo chciał, żebym przyjechał na Dni Białej Podlaskiej, organizowane przez Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Bialskiej. Było tam stowarzyszenie przyjaciół Gimnazjum im. Józefa Kraszewskiego, które kończył Profesor. Miał tam wielu kolegów, jeszcze z czasów wojny. To było zupełnie inne środowisko niż w warszawskiej akademii. Dopiero jak kilka razy tam pojechałem, zrozumiałem, o co chodzi – ludzie byli normalni, życzliwi dla siebie. Wtedy jeszcze bardziej poczułem bliskość z Profesorem. Choć cały czas był surowy, ale to miało sens, trzeba sobie samemu radzić.
Wtedy, we wrześniu, przyjechałem do Profesora. Poznał mnie z kapucynem, przeorem klasztoru w Białej Podlaskiej, ojcem Pacyfikiem Antonim Dydyczem, dziś biskupem seniorem. Od razu, podczas pierwszego spotkania o. Dydycz dał mi zamówienie. Mój pierwszy obraz do kościoła namalowałem dla kapucynów. Była w tym inspiracja Profesora, żebym mógł zarobić, bo było skromnie. Dzięki Dydyczowi przetrwałem najgorszy czas, lata 1979-82. Dawał mi zamówienia na portrety przeorów kapucynów, na sceny religijne.
Profesor miał wpływ na tematykę pana obrazów?
– Zauważył, że dobrze wychodzą mi portrety. „Chłopie, idź w tę stronę, bo robisz takie dosadne, prawdziwe” – powiedział. Zapamiętałem jego korekty. Znany był z tego, że potrafił lapidarnie, jednym zdaniem, ocenić.
Maciąg jest nowoczesny, a jednocześnie jest z ducha tradycji najlepszego polskiego malarstwa, takiego, które nie naśladuje, tylko ma własny wyraz, własny styl, własną ścieżkę. Profesor zawsze mówił: „Najgorzej to być epigonem”. Nie znosił tego. Mówił nam, żeby być w nurcie, który się lubi, ale żeby te rzeczy były własne. Przychodzi czas na wybranie tematu dyplomu. – Profesorze – mówię – ja będę malował sceny wiejskie. Zrobiłem sobie wcześniej szkice w Dołhobrodach: furę z gnojem, scenę na wiejskim przystanku autobusowym, poród cielęcia w chlewie, kobietę z grabiami, owce, naszkicowałem dużo świnek.
Dyplom podzieliłem na malarskie sceny rodzajowe. Jako grafikę (u Haliny Chrostowskiej) wykonałem linoryty pt. „Chlew”: zwierzaki, świnka, kogut, scena transportu zwierząt.
Profesorowi to się bardzo podobało. Z nim były fantastyczne rozmowy na temat tych prac. Mówił: „Nie bój się, ja to obronię”. I jest obrona dyplomu – albo dostaję słaby stopień, albo wyróżnienie. Dyskusja. Dostałem wyróżnienie. Dostałem również nagrodę – stypendium wyjazdowe ministra kultury, które potem finansowało Ministerstwo Obrony Narodowej. Stypendium dostało nas dwóch, ja i chłopak z Poznania. Co teraz zrobić? Wpadli na pomysł, żeby wysłać nas na miesiąc do polskiej ONZ-owskiej jednostki wojskowej, do strefy buforowej, jako dziennikarzy (to było tuż po wojnie izraelsko-arabskiej). Profesor był z tego bardzo zadowolony. „Chociaż trochę w wojsku pobędziesz” – mówił.
Jak to się stało, że został pan na uczelni?
– W 1982 r. wynajmowałem od wojska pracownię, której pozbył się kolega z ASP. 12 m kw., bez wygód. Robiłem grafiki, malowałem – nędzny żywot, byle tylko się utrzymać. Planowałem przenieść się do Białej Podlaskiej, gdzie chcieli takich ludzi jak ja. Już miałem przydział na trzypokojowe mieszkanie służbowe. I wtedy, tuż po stanie wojennym, ktoś mnie odnalazł i mówi, że chce mnie widzieć prof. Maciąg. Umówiłem się z Profesorem (to był listopad) w pracowni. „Potrzebuję na rok asystenta, bo mój asystent chce wziąć roczny artystyczny urlop. Nikogo innego nie chcę, bo ty jesteś swój człowiek, z naszych stron”.
Podjąłem tę pracę i jakoś mi szło. Profesor był bardzo zadowolony. Wtedy dużo jeździł po Polsce na różnego rodzaju imprezy końskie, na biegi myśliwskie. Do końca życia tak miał – w Gulczewie też długo nie usiedział, ciągle go gnało, ciągle był w drodze. Piękne życie. Ze mną było wygodnie, bo miał z głowy prowadzenie zajęć. Studentów nie mieliśmy wielu, ale byli bardzo fajni. Jeździliśmy na plenery do różnych miejsc, najczęściej do Wielkopolski i na Dolny Śląsk.
Minął rok i co dalej?
– Okazało się, że ten asystent nie wraca. „No i co, zostawisz mnie?” – spytał Profesor. I zostałem, i do tej pory pracuję w Akademii.
Czy zmieniły się wasze relacje, gdy został pan współpracownikiem profesora Maciąga, a potem sam profesorem?
– Profesor zawsze chciał, żebym był z nim na ty. A ja uparcie mówiłem, że nigdy. Ciągle mi to wypominał. Niektórym nie sprawiało trudności przejście z Profesorem na ty, ale ja, ze względu na szacunek, na wielkość jego sztuki, na szczere do niej podejście, wolałem być na pan. I on potem to uznał. „Wiesz, chyba miałeś rację” – stwierdził. I do końca jego życia tak zostało.
Odziedziczył pan po Profesorze pracownię malarską.
– To cała historia. Nie miałem pracowni, tę z wojska mi zabrali w połowie lat 80., bo okazało się, że tam była prasa drukarska. Przychodzili chłopaki ze szkoły teatralnej, drukowali ulotki, plakaty, ktoś ich wydał i mnie stamtąd pogonili. Profesor pozwolił mi malować w swojej pracowni na Brackiej. I tak się zaczęła moja przygoda z historią. Bo był taki niepisany zwyczaj, że we wtorki po zajęciach, kiedy Profesor wracał z pracy, szliśmy razem, czasami jeszcze i kilku studentów, na kawę do Europejskiego (zawsze lubił dobrą kawę). Profesor stawiał, to był taki rytuał. A potem szliśmy do pracowni, ponieważ między godziną 13 i 14 przychodzili koledzy partyzanci i ci, co byli w oddziale „Zenona”. I zaczynały się rozmowy, opowieści, spory, kto ma rację. Czuło się, jakby to był nierozwiązany jeszcze oddział, wciąż trwała wojna.
I tak co tydzień?
– Co tydzień, poza wakacjami. Podczas tych spotkań wiele dowiedziałem się o historii innej niż oficjalna. To była ważna część mego życia.
Z Profesorem łączy was też rzeka Bug.
– Profesor często malował rzekę, większość jego akwarel to rzeka Bug. To on mnie zachęcił, dzięki niemu zacząłem malować Bug. Mówił: „Spróbuj”. Parę razy namalowałem i on mówi: „O choroba, a ja tak tego nie widzę”. Bo ja zacząłem malować fragmentami, samą wodę. A on bardziej malował pejzaż, Bug był wtopiony w całość. Ja skupiłem się na istocie wody. „Wiesz, to chyba dobra droga, inna niż moja” – powiedział.
Dziękuję za rozmowę.